Karl-Markus Gauß, Europejski alfabet
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Unikalny alfabet pojęć stanowiących rdzeń naszego europejskiego — językowego i semantycznego — kodu. Karl-Markus Gauß, znany eseista, krytyk i wydawca czasopisma „Literatur und kritik” zgłębia w niej historię słów, idei i ideologii, które dzisiaj nadają ton rozmowom o Europie, ironicznie wywracając je na lewą stronę, aż ujawnią swe ukryte sensy i znaczenia. „Europejski alfabet” — książka, która oprócz korzyści intelektualnej dostarcza czytelnikowi także czysto literackiej przyjemności — wyjaśnia nam, o czym tak naprawdę mówimy, gdy posługujemy się kluczowymi europejskimi terminami.
-
Po lekturze książek Gaussa Europa staje się równie egzotycznym, obcym i dalekim kontynentem jak Azja. Nic nie jest już takie, jak mogło się wydawać, wszystko się zmienia, każdą opinię trzeba sprawdzić na nowo. Czytając poszczególne hasła ’Alfabetu europejskiego’, miałem ochotę natychmiast wyruszać w świat i rozwijać je w obszerne reportaże. Gauss już to jednak zrobił w swoich kolejnych książkach, częściowo przetłumaczonych na polski. ’Alfabet’ jest przede wszystkim swoistym przewodnikiem po Europie, jakiej nie znamy. Lub raczej: nie chcemy znać.
-
Czytając ten wygłoszony z dowcipem i ironią apel przeciwko europejskiemu ’powszechnemu brakowi pamięci’, chciałoby się, aby znalazł się on na nocnych stolikach wielu mężów stanu.
Przeczytaj fragment ZamknijKarl-Markus Gauß
Europejski alfabet
fragment
AUSWANDERUNG (EMIGRACJA)
Największe miasto burgenlandzkie przez długi czas znajdowało się nie w Burgenlandzie, nawet nie w Austrii, ale w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W ostatnich latach monarchii i w początkowym okresie republiki ojczyznę opuściło tak wielu burgenlanczyków, że wkrótce więcej ich mieszkało w Chicago niż gdzie indziej, zaś drugim co do wielkości burgenlandzkim miastem był Wiedeń, mimo wszystko leżący bliżej samego Burgenlandu niż trzecie miasto, Nowy Jork. Dopiero zajmujące czwarte miejsce Eisenstadt to miasto, które rzeczywiście znajduje się na terytorium landu obejmującego wschodnie krańce Austrii. Dla około dziewięćdziesięciu tysięcy burgenlandczyków Stany Zjednoczone, Australia i wiele innych krajów na wszystkich kontynentach stanowiło cel emigracji, miejsce, gdzie mogli i chcieli pozostać i żyć wraz ze swymi rodzinami. Dzisiaj wielu mieszkańców Burgenlandu sądzi, że nadszedł czas, żeby wreszcie zacząć bronić się przed zalewem obcych. I nie chodzi o to, żeby wszyscy krewni i przyjaciele, gdziekolwiek na –> obczyźnie (Fremde) się znajdują, wrócili do –> ojczyzny (Heimat) ani też, by proklamować Chicago miastem wolnym od obcych, czyli metropolią czysto burgenlandzką. Chodzi raczej o to, aby Burgenland, który przez wiele pokoleń tyle swoich dzieci wysłał za granicę, nie dopuścił, by na jego terytorium osiedlali się obcy, obojętnie czy poszukujący pracy, czy uchodźcy. Gdyż ukochana ojczyzna, która zawsze była krajem emigracji, nie chce być teraz celem imigracji. W końcu ci wszyscy burgenlandczycy, którzy w poszukiwaniu szczęścia wyjechali do obcych krajów, też nie są obcokrajowcami, tylko burgenlanczykami, podczas gdy obcokrajowiec to pasożyt, który chce zamieszkać w Burgenlandzie.
Trzeba tu dodać, że burgenlandczycy nie są bardziej ograniczeni czy niegodziwi niż salzburczycy czy mieszkańcy Vorarlbergu, niż Apulijczycy, Andaluzyjczycy, Flamandowie czy ktokolwiek inny. Tym, co łączy Burgenland z wieloma regionami Europy, są pożegnania, w które obfituje okrutna historia krajów emigracji. Przez długi czas bowiem Europa była nie miejscem napływu imigrantów, lecz punktem wyjścia dla wielkich migracji. Europa jako kontynent emigrantów co roku odrzucała część swoich mieszkańców, wysyłała za morze, wypędzała. Niewiele mocarstw europejskich umiało zaplanować emigrację w tak chłodny i wyrachowany sposób jak Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii, które skutych łańcuchami więźniów ładowało na statki, by potem wysadzić ich na ląd w jakimś rzekomo bezludnym rejonie świata jako wolnych ludzi i wdzięcznych poddanych jej Królewskiej Wysokości. A przecież deportacja zawsze była jedną z form europejskiej wędrówki ludów w obrębie samego kontynentu i poza jego granicami. Wielkie masy ludzi z Francji, Niemiec czy Rosji wyruszały w drogę, by ujść przed religijnymi prześladowaniami władz; inni, opuszczając mroźną ojczyznę, uciekali przed biedą, na którą europejscy władcy feudalni na zawsze skazali ludność wiejską, jeszcze inni przed głodem panującym w miastach doby wczesnej industrializacji. Nie było kontynentu, gdzie nie przybijałyby do brzegu statki z prześladowanymi, ubogimi, łaknącymi wolności Europejczykami, a w tym trwającym setki lat odrzucaniu zbędnych, niezadowolonych i dlatego groźnych mas ludzkich udział miał każdy kraj Europy. Pozaeuropejskie kraje docelowe wspierały imigrację Europejczyków jako konieczny napływ nowych mieszkańców, tolerowały jako naturalny, nieodwracalny proces lub były zawłaszczane i podbijane. Do samej Afryki emigrowało co najmniej pięć milionów Europejczyków, w większości krajów ich osiedlenia, afrykańska ludność rdzenna została pozbawiona praw i zepchnięta w nędzę. Tylko w latach 1960–1975 do rasistowskiej Afryki Południowej wyemigrowało więcej Austriaków niż dzisiaj wpuszcza się do Austrii Afrykańczyków, nawet jeśli są uchodźcami z najokrutniejszych dyktatur.
To tylko jedna strona nieustającej europejskiej emigracji, procesu tak potężnego i długotrwałego, że na zawsze zmienił oblicze nie tylko Europy, lecz całego świata. Drugą stroną jest fakt, że Europa zawsze, od początku swego istnienia, była w ruchu. Historia osadnictwa w Europie już w czasach między starożytnością a średniowieczem jest tak skomplikowana, że w rezultacie wszystkie narody zawdzięczają swoje istnienie przemieszaniu, każdy powstał w wyniku nieustannego przenikania się grup osiadłych i nowo przybyłych, plemion podbitych i okupantów. Właśnie te narody, które wywodzą swą heroiczną genealogię z zamierzchłych prawieków, a w historii dopatrują się tylko mitów o krwi i rasie, są mieszanką tak wielu grup etnicznych, że ich nacjonalistyczni ideologowie musieliby popełnić samobójstwo przepełnieni pogardą do samych siebie, gdyby nie dane im było błogosławieństwo głupoty. Wymiana ludności, która między krajami Europy nigdy tak naprawdę nie ustała, była najczęściej spowodowana trudnymi warunkami życia, głodem, konfliktami religijnymi, a jednak owa wielka wędrówka, w którą ruszali ludzie nie poszukujący przygód, lecz uciekający przed nieszczęściem, historycznie wspomagała rozwój duchowy, kulturalny i gospodarczy regionów docelowych. Wypędzenie Żydów z Hiszpanii w XV wieku było dla nich samych i dla Hiszpanii katastrofą, lecz dla krajów, do których uciekli i się osiedlili, okazało się błogosławieństwem. Gdyż imigranci, także ubodzy, starają się własną pracą wyjść z biedy, współtworząc przy tym bogactwo swych nowych ojczyzn, i nawet ci bez wykształcenia, ograniczeni i prymitywni, otwierają przed społeczeństwem, na którego marginesie początkowo się znajdują, nowe obszary kultury światowej. Wszystkie kraje potrzebują imigracji, a te, które się na nią zamykały, bez wyjątku przypłaciły to upadkiem, a więc doprowadziły do tego, czemu zwolennicy zamknięcia chcieli właśnie zapobiec; nacjonalistyczny egoizm, który brutalnie dyskryminuje obcych, by, jak głosi, chronić swych rdzennych mieszkańców, na dłuższą metę także swoim przynosi same szkody.
Wszystkie narody europejskie brały udział w wymianie ludności, nawet te, które z upodobaniem podkreślają swój wyrazisty narodowy wizerunek. Lecz są kraje przyzwyczajone do wysyłania swoich ludzi w świat i takie, które bardziej przywykły do tego, że obcy chcą się u nich osiedlić. Na przykład Włochy były klasycznym krajem emigracji, który wysyłał do innych regionów świata całe wioski i rody, powstające zaś w ten sposób z pokolenia na pokolenia braki ludności wyrównywał, a nawet przekształcał w nadwyżki dzięki wysokiej rozrodczości. Lecz ów dawny kraj emigracji stał się dzisiaj jednym z krajów docelowych imigracji, jako że z pobliskich brzegów Albanii i Afryki niechciani imigranci wypływają na swych statkach śmierci, by potem nielegalnie dostać się do Włoch. Wielu Włochów, których można by uważać za uodpornionych na takie emocje, odczuwa z tego powodu nie mniejszą bezsilną złość niż całe masy ludzi w innych miejscach Europy, którzy ze strachu uciekają w nienawiść i resentymenty, a swą beznadziejną egzystencję ubarwiają sobie małymi pogromami. Tymczasem przyjazne dzieciom Włochy osiągnęły najniższy przyrost naturalny w Europie i, jeżeli liczba ludności ma zostać utrzymana, corocznie potrzebują napływu kilkudziesięciu tysięcy nowych mieszkańców. Z kolei dla Niemiec eksperci w sprawach emerytalnych i ubezpieczeniowych wyliczyli roczne zapotrzebowanie na około czterystu tysięcy imigrantów, by najbogatsze państwo w Europie nie popadło w biedę. Trzeba dodać, że jeszcze w roku 1994, kiedy w Niemczech spłonął niejeden dom dla azylantów, z kraju wyjechało siedemset pięćdziesiąt tysięcy Niemców, mając uzasadnioną nadzieję, że na obczyźnie, która ma stać się ich nową ojczyzną, nie zostaną powitani koktajlami Mołotowa. Bez napływu ludzi, którzy z pochodzenia nie są Niemcami, ale dostaną możliwość, by nimi zostać, Niemcy w ciągu stu lat osiągnęłyby liczbę ludności, jaką miały w 1620 roku, kiedy to połowa kraju była spustoszona przez wojny i zarazy. Na to, by Niemcy mogły same z siebie pozostać Niemcami, jest po prostu za mało Niemców, a spośród nich za dużo się nie rozmnaża! Włochy i Niemcy potrzebują więc imigracji z przyczyn ekonomicznych, ale we własnym interesie będą musiały część przybyszów uznać za swych obywateli (lub przyznać im prawo pobytu), jeśli chcą uniknąć narodowej przyszłości, w której coraz mniejsza liczba Niemców i Włochów żyje we własnym kraju jako emeryci pod troskliwą opieką armii obcych kelnerów, pielęgniarek, robotników, restauratorów i ochroniarzy.
Przez setki lat wewnątrzeuropejskie wędrówki ludów prowadziły na wschód, więc fakt, że obecnie kraje emigracji stały się krajami imigracji, stanowi szczególny zwrot historii. A jako że jedną z europejskich cnót jest pielęgnowanie zaniku pamięci, właśnie tam, skąd kiedyś całe masy ludzi wyruszały w drogę, pamięć o tym została całkowicie wyparta. I tak na przykład w Austrii i w Niemczech, ale także na Węgrzech to właśnie Rumuni są najmniej lubianym narodem spośród wyjeżdżających na Zachód Europejczyków, media przedstawiają ich prawie wyłącznie za pomocą kryminalnych określeń grupowych jako członków gangów szantażystów, przemytników i włamywaczy. Jak gdyby Rumunom był dany wędrowny gen, który pcha ich – zamiast do pracy we własnym kraju – do kradzieży za granicą, stali się oni dla wielu uosobieniem barbarzyństwa Wschodu, którego jedynym celem jest pasożytowanie na dobrobycie wypracowanym przez innych. „Czy naprawdę naszym celem jest przesiedlenie do Austrii połowy ludności Rumunii?” – pyta prasa, a pytanie to zawiera w sobie także wcale nie tak niewinną odpowiedź. Tymczasem na odwrót, nie tylko połowa Rumunii nie osiedliła się w Austrii, ale przez setki lat rzeka ludzi z Austrii i Niemiec płynęła w kierunku rumuńskiego wschodu. Już od XIV wieku Wołoszczyzna i Siedmiogród były ostatnim schronieniem dla niezliczonych wolnomyślicieli uchodzących przed niemieckimi książętami lub austriackim klerem. Kto nie chciał zostać zbawiony na modłę swojego pana, czy mieszkał w Nadrenii czy też w Górnej Austrii, zawsze mógł udać się do krajów na obrzeżach cywilizacji, w których swobodnie mógł żyć zgodnie ze swoimi przekonaniami. Jeszcze pobożna cesarzowa Maria Teresa wysyłała swych niepokornych poddanych ze szwabskiego Ulm i z dolin Karyntii do Transylwanii czy Wojwodiny, gdzie jako rolnicy i Szwabi tworzyli historię kultury. Dla niezliczonych jednostek nie akceptujących lokalnej władzy lub staczających się na dno w miejskich dzielnicach biedoty wolność na wschodzie była prawdziwą wolnością, a tolerancja, w jakiej żyły na tych ziemiach liczne grupy etniczne i religie, wielką obietnicą. To wszystko, biorąc pod uwagę całą chwalebną historię Europy, zdarzyło się wcale nie tak dawno temu, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że w Austrii, we Francji czy jeszcze gdzie indziej odbywają się uroczystości państwowe lub kościelne dla uczczenia wydarzeń sprzed tysiąca czy tysiąca pięciuset lat, które prawdopodobnie i tak nie miały miejsca. A jednak jest to zbyt odległe, by mogło wnieść jakiś nowy szczegół, choćby kreskę, do wzajemnych portretów, jakie stwarzają sobie narody europejskie.
Nie, narodowe kłamstwo, jakim wszędzie w Europie ucisza się niezadowolonych, nie może im tak szybko zostać odebrane; dlatego nadal wmawia się im, że to klęski głodu w Afryce, wojny na Bałkanach czy kryzys gospodarczy w Europie Wschodniej są powodem napływu obcych do zamożnych krajów, a więc, że to palące potrzeby imigrantów, a nie naglące zapotrzebowanie na nich sprawia, że nasze granice są przepuszczalne. Temu, kogo nie potrzebujemy, żadna niedola świata nie zapewni na dłuższą metę prawa pozostania u nas. Ze strachu przed populistami uczącymi ludzi nienawiści, nawet dobrze poinformowani politycy austriaccy skrzętnie przemilczają sprawy oczywiste: na przykład to, że Austria zawsze była zarówno krajem emigracji, jak imigracji i jest nim także dzisiaj. Naprzeciw pół miliona Austriaków mieszkających za granicą mamy pięćset pięćdziesiąt tysięcy obcokrajowców, którzy chcą mieszkać w Austrii. Jest to, niezależnie od lęków, jakie w związku z tym odczuwają jedni, i nadziei, którą czują drudzy, fakt. Jeżeli imigracja jest konieczna – zresztą i tak już w najlepsze się rozwija – najrozsądniej byłoby jej ani nie negować, ani nie potępiać, lecz planować. I tutaj należałoby się wystrzegać zarówno euforii, jak i paniki. Tak samo jak ogarnięci narodowym wzruszeniem nie opłakujemy każdego Austriaka, który wyemigrował, nie musimy też w multikulturowym entuzjazmie traktować tych, którzy do nas imigrują, jako lepszych ludzi. Austriackim imigrantem w Argentynie był przecież Adolf Eichmann, zaś austriacki polityk, który niedawną kampanię wyborczą do władz lokalnych skutecznie przekształcił w orgię podłości, łącząc nagonkę na obcokrajowców z ogłupianiem tubylców, nosi nazwisko Pawkowicz. Gdyby ustawy, których on dzisiaj się domaga, obowiązywały już przed stu laty, nie musielibyśmy znosić przynajmniej jego osoby. (...)
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Sulina
- Tłumaczenie: Alicja Rosenau
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 184
- ISBN: 978-83-7536-012-7
- Cena okładkowa: 29,90 zł
- Data publikacji: 31 stycznia 2008
Inne książki tego autora
- Karl-Markus GaußDwadzieścia lewów albo śmierć
- Karl-Markus GaußW gąszczu metropolii
- Karl-Markus GaußMieszkańcy Roany odchodzą pogodnie
- Karl-Markus GaußNiemcy na peryferiach Europy
- Karl-Markus GaußUmierający Europejczycy
- Karl-Markus GaußPsożercy ze Svini
Inni klienci kupili również:
- Karl-Markus GaußDwadzieścia lewów albo śmierć
- Karl-Markus GaußUmierający Europejczycy
- Jeff BiggersSardynia
- Joanna CzeczottCisza nad stepem
- Dominik WilczewskiLitwa po litewsku
- Ołeksandr MychedKryptonim dla Hioba
- Krzysztof VargaOstrygi i kamienie
- Tomasz SłomczyńskiKaszëbë
- Małgorzata RejmerBukareszt
- Aneta Prymaka-OniszkKamienie musiały polecieć