Natalka Śniadanko, Kolekcja namiętności
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Natalka Śniadanko (ur. 1973), pisarka, dziennikarka, tłumaczka; mieszka we Lwowie. W 2001 roku wydała powieść „Kolekcja namiętności”, która w subtelny i dowcipny sposób opowiada o życiu uczuciowym dojrzewającej dziewczyny. „Kolekcja”... wywołała wielkie namiętności — takiej pisarki na Ukrainie nie było. Śniadanko pisze z nerwem, nie unikając drażliwych tematów. Tradycjonaliści oskarżają ją o uprawianie pornografii. A tymczasem urok jej książki kryje się w cudownej ironii, błyskotliwym humorze, celnych spostrzeżeniach i lekkim stylu, w jakim Natalka Śniadanko opowiada historię dziewczynki-dziewczyny-kobiety, Ołesi Podwieczorkówny, przeżywającej pierwsze miłości, burzliwy konflikt z rodzicami, wyjazd do pracy do Niemiec i powrót do kraju, do Galicji.
„W ’Kolekcji namiętności’... piszę o doświadczeniach bardzo intymnych, osobistych. Chciałabym, aby spotkanie z moją bohaterką, Ołesią, było jak rozmowa z nieznajomą podczas długiej podróży, gdy okazuje się, że nie są potrzebne żadne wyjaśnienia, bo o szczęściu, uczuciach i życiu mówimy tym samym językiem — językiem doświadczenia. Wtedy — dalecy i anonimowi — jesteśmy sobie na chwilę bliscy”.
Natalka Śniadanko
-
Powieść Natalki Śniadanko jest bodaj najzabawniejszą propozycją tłumaczonej u nas literatury ukraińskiej.
-
Jeden z najciekawszych ukraińskich debiutów prozatorskich ostatniego pięciolecia. Zgrabna ironia w połączeniu z wrażliwością (narratorki? autorki?) — prawdziwa kolekcja, ale — co istotniejsze — namiętności też.
-
„Kolekcję namiętności” Natalii Śniadanko pożera się jak nieprzyzwoicie rozkoszne czytadło. Ukraińska wersja przygód Bridget Jones? Nie. Helen Fielding i Katarzyna Grochola mogłyby się wiele nauczyć od Natalki Śniadanko.
-
(...) „Kolekcja namiętności” to gwarancja dobrej lektury (naprawdę jest z czego się pośmiać), która wbrew pozorem niewiele ma wspólnego z produkcją pokroju książek Katarzyny Grocholi czy Helen Fielding, dla których receptą na szczęście są objęcia faceta idealnego. W przypadku Ołesi rzecz kończy się trochę inaczej.
-
Powieść napisana jest z ogromną lekkością i humorem. Sporo tu ciekawych obserwacji obyczajowych z ukraińskiego i niemieckiego podwórka. Śniadanko błyskotliwie rejestruje absurdalne schematy życiowe, różne dla różnych nacji i środowisk, w które wpadają Europejczycy, by potem wieść żywot niezadowolonych ze swojej codzienności malkontentów.
-
Proza Śniadanko wywołała wielkie namiętności — takiej pisarki na Ukrainie nie było.
-
Ze wszystkich ukraińskich prozaików wydawanych u nas ostatnio Natalka Śniadanko proponuje czytelnikowi twórczość najprzyjemniejszą, dziewczęcą i soczystą.
Przeczytaj fragment ZamknijNatalka Śniadanko
Kolekcja namiętności
fragment
Namiętności po niemiecku [fragm., przeł. Katarzyna Kotyńska]
Mario, Clea, Pierre, Geraldine i niewielka kuchnia. Ryzykowna decyzja albo
jak trafić do Baden-Baden?
Pewnego zimowego dnia zajrzałam do skrzynki pocztowej i znalazłam tam zaadresowaną do mnie kopertę. Adres zwrotny nic mi nie mówił:
Familie de Laporte
76593 Gernsbach
BRD
W kopercie był list, napisany w niezrozumiałym dla mnie języku. Pokazałam go znajomej, która studiowała germanistykę.
— Pisze do ciebie rodzina urzędnika bankowego, który pracuje w Baden-Baden, ma żonę – gospodynię domową — i troje dzieci. Starsza dziewczynka nazywa się Clea, ma 7 lat i chodzi do szkoły.
Młodsze dzieci, Pierre i Geraldine, to dwuletnie bliźnięta. Rodzina zaprasza cię do siebie na rok, żebyś pomogała pani domu w opiece nad dziećmi. Obiecują zapewnić ci mieszkanie, wyżywienie i kieszonkowe w wysokości 350 DM miesięcznie. Będziesz miała ubezpieczenie zdrowotne i możliwość uczęszczania na kurs niemieckiego. Dostaniesz dla siebie pokój, łazienkę i niewielką kuchnię. Za jakiś tydzień zadzwonią, żeby spytać, czy zgadzasz się przyjechać.
„To się nie zdarza nawet w powieściach” – powiedziałby na moim miejscu każdy normalny człowiek.
„To się nie zdarza nawet w powieściach” – powiedziałam. Moi rodzice byli znacznie mniej lakoniczni i gdy próby przekonania mnie za pomocą logicznych argumentów zawiodły, zaczęli grozić, że:
a) w ogóle nigdzie mnie nie puszczą;
b) nigdzie mnie nie puszczą, dopóki nie skończę studiów;
c) nigdzie mnie nie puszczą, dopóki nie wyjdę za mąż;
d) zastosują kary cielesne;
e) popełnią samobójstwo;
f) spalą nie tylko mój paszport i swoje paszporty, ale także paszport mojej babci.
Ponieważ babcia nigdy nie miała paszportu, najwyraźniej rodzice mieli na myśli zwykły dowód osobisty, w którym widniało miejsce zameldowania, liczba dzieci, stan cywilny i godłoherb nie istniejącego już państwa.
Aktywny udział w akcji protestacyjnej przeciwko mojemu brakowi rozsądku wzięło również kierownictwo wydziału filologii ukraińskiej. Zastępca dziekana do spraw studenckich dwukrotnie wzywał mojego ojca do swego gabinetu i, jeśli wierzyć sekretarce, ich rozmowa za każdym razem przybierała charakter dla mego ojca nieprzyjemny. Nawet, można by rzec, nieco obraźliwy.
„Szanowny Michale Iwanowiczu – zaczął po długiej chwili niezręcznego milczenia zastępca dziekana do spraw studenckich. – Szanowny panie Podwieczorku, Podwieczorek – plątał się, zdezorientowany, pełen wahania, jaką właściwie końcówkę wołacza wybrać, gdy chodzi o tak pikantną sprawę. – No więc, szanowny ojcze jednej z naszych studentek – brał się w garść przedstawiciel administracji uniwersyteckiej administracji i przechodził do sedna sprawy. – Ja oczywiście wszystko mogę zrozumieć. Żyjemy niestety w bardzo ciężkich i skomplikowanych czasach.
Otacza nas okrutna i bezwzględna rzeczywistość. Każdy musi toczyć codzienną, ciężką walkę o przetrwanie. Wszyscy wiemy, jakie to trudne. Jakie trudne w ogóle jest wszystko.
Nie mówiąc już o nauce, zdobyciu wyższego wykształcenia czy utrzymaniu własnej rodziny. Wielu ludzi znalazło się wprost na ulicy, pozbawionych środków do życia.
Można zrozumieć ich stan, podobnie jak to, że chwytają się wszelkich sposobów przetrwania. Ale szanowny panie Podwieczorku, Podwieczorek, szanowny ojcze jednej ze studentek naszej uczelni, czyż można sobie na coś takiego pozwolićalać?
Sprzedawać własne dziecko na służbę… Ja pana nie rozumiem, panie szanowny”.
Tu znowu zapadła długa i dla obu stron niezręczna cisza, po której mój ojciec wyszedł, nie, prawie wybiegł, z gabinetu zastępcy dziekana i silnie mocno zaczerwieniony, ciężko oddychając, głośno trzasnął głośno ciężkimi drzwiami uniwersyteckimi drzwiami. I w każdym, kto widział go w owej chwili, wzbierała chęć, by zejść mu z drogi.
Wezbrała ona, to znaczy, nie znikła, również we mnie. Dlatego niedługo potem wepchnęłam swoją wielką, szarą walizę do „Kofferraumu” ogromnego niemieckiego autobusu, nie wiedząc jeszcze, ani co oznacza to tajemnicze słowo, ani że autobus ten wydaje się taki wielki, czysty i wygodny co najwyżej do chwili przekroczenia granicy ukraińsko-polskiej, ani kto będzie na mnie czekał na końcu podróży, jeśli oczywiście w ogóle ktokolwiek będzie na mnie czekał.
Rodzice i przyjaciele, którzy przyszli mnie odprowadzić, robili to tak, jakby wciąż jeszcze był 1937 rok, przyczynę mojej podróży stanowiło cokolwiek bądź z wyjątkiem własnej chęci, a jej cel leżał nie na południowym zachodzie, ale w kierunku wręcz odwrotnymw drugą stronę. Babcia radziła mi „wziąść więcyj ciepłych szkarpetek”, uszyć ze starego prześcieradła obszerny biały fartuch „żeby chodzić koło dzieci” oraz „uczyć się cierpliwości i posłuszeństwa, bo życie u bauera to nie bułka z masłem”. Mama usiłowała nakarmić mnie z rocznym wyprzedzeniem, bo „nie wiadomo, co ci tam dadzą”, ukradkiem popłakiwała, chudła i spoglądała na mnie wzrokiem pełnym smutku i wyrzutów.
Tata zakupił czterotomowe dzieło „Zbrodnie nazistów na Ukrainie” i położył mi na biurku. Ten apokaliptyczny nastrój udzielił się nawet naszemu psu, który przeniósł się ze spaniem do mojego pokoju i żałośnie popiskiwał, towarzysząc mi w mieszkaniu na każdym kroku, nawet gdy szłam do ubikacji.
Możliwe, że nie podjęłabym decyzji o wyjeździe, gdyby stosunek otoczenia do tego faktu był inny. Ale bardzo przyjemnie było znajdować się w centrum powszechnej uwagi. Któż nie miałby ochoty zrobić czegoś, co tworzy wokół niego taką aureolę heroizmu? Nawet jeśli o nieco cmentarnym posmakużałobną.
Tak więc cichcem wyjęłam z walizy pięć z dziesięciu starannie/pracowicie? zrobionych przez babcię na drutach par skarpetek, odmówiłam wzięcia na drogę słoiczka domowych powideł, uzasadniając, że „zatrzymają na granicy”, zajrzałam do szkolnego atlasu – i całkowicie zadowoliło mnie położenie Baden-Baden, znajdującego się zaledwie 10 kilometrów od nie zaznaczonego na szkolnej mapie Gernsbach (o tej odległości także była mowa w liście), oraz bliskość granicy francuskiej, do przekraczania której uprawniała mnie nowiutka schzengeńska wiza w paszporcie; martwiło mnie jedynie to, jak — a raczej, jaki — uda mi się znaleźć wspólny język z przyszłymi pracodawcami i na co właściwie wystarczy moje 350 DM kieszonkowego.
Tuż przed samym wyjazdem udało mi się zdobyć, a dokładniej właściwie pożyczyć od koleżanki, rozmówki rosyjsko-niemieckie, z których nauczyłam się: „Sagen Sie mir bitte”, „Wo kann ich finden” i „der, die, das”, co z braku czasu musiało wystarczyć dla nawiązania pierwszego kontaktu.
Aby ułatwić proces dalszego porozumiewania się, zapakowałam do walizy również ciemnobrunatny „Słownik niemiecko-ukraiński i ukraińsko-niemiecki” dosyć solidnych rozmiarów oraz pocieszałam się tym, że nazwisko de Laporte wyraźnie świadczy o romańskim pochodzeniu rodziny, więc nie można wykluczyć, że opanowane przeze mnie w szkole początki hiszpańskiego mogą się tu na coś przydać.
Zresztą – uspokajałam siebie oraz zaniepokojoną rodzinę – historia powszechna zna przykłady znacznie bardziej ryzykownych wypraw. Nie będę musiała ani przekraczać na saniach granicy koła polarnego, ani pieszo brnąć przez Syberię w kierunku Moskwy, ani nocować w okopach pod gradem wrażych/nieprzyjacielskich kul. Nie mówiąc już o tym, że w domu nie czeka na mnie zapłakana Penelopa.
Rodzice, jak należało się zresztą spodziewać, nie podzielali mojego naiwnego optymizmu, a co do Penelopy, to nawet się obrazili, oskarżając mnie o niewdzięczność, nieczułość i młodzieńczy egoizm.
Trzeba przyznać, że niebezpodstawnie. Ale któż w tym wieku, pragnąc przygód, wolności i niespodzianek, na progu, by tak rzec, niesłychanych osiągnięć/dokonań i wielkich podbojów, zwraca uwagę na takie drobiazgi, jak niepokój i trwoga w zbolałym rodzicielskim sercu?
Niestety, nikt. Konflikt pokoleń, jak wszyscy wiedzą, to problem egzystencjalny i taki drobiazg, jak wyjazd czy nie-wyjazd do Niemiec, Francji, USA czy nawet Zjednoczonych Emiratów Arabskich, nie pomoże go rozwiązać. Ani uniknąć.
Magiczne słowo „Baden-Baden”
Któż z nas, pewnych siebie, młodych, i bezgranicznie naiwnych, nie marzył o tym, by umrzeć pod paryskim mostem Mirabeau, londyńskim Tower albo przynajmniej ruinami muru berlińskiego? Któż nie czuł się zapoznanym i niedostrzeżonym geniuszem, wychodźcą z na poły mitycznego dla statystycznego Europejczyka regionu, z Ukrainy Zachodniej?
Któż nie pragnął wjechać do Europy na triumfalnym rydwanie, z towarzyszeniem licznego pocztu, bogatych darów, urodziwych nałożnic (albo nałożników) i powszechnie oddawanych honorów, albo chociażby przekroczyć granicę w zwykłym autokarze turystycznym z lśniącą schzengeńską wizą w paszporcie? Każdy o tym marzył.
Któż nie marzył o tym, by znano nas na świecie, by przy słowie Ukraina nie tylko smutnie potakiwano „Ja, ja, Tschernobyl”, ale też z zachwytem kiwano głowami „Beautiful, Galicja”? Jeden z moich znajomych, który też o tym marzył, pewnego razu nawet doświadczył podobnego uczucia, gdy celnik na francuskiej granicy, który uprzejmie zapytał o cel podróży, radośnie przytaknął „Oui, oui, Galizia” i przeszedłszy na łamaną hiszpańszczyznę, spróbował dopytać się, dlaczego podróżny wybrał tak dziwny kierunek.
Gdy mój znajomy zrozumiał, jaką mianowicie Galicję ma na myśli celnik, także przeszedł na łamany hiszpański i posłał nieuka do wszystkich diabłów, bohatersko ryzykując, że wywoła jego oburzenie, dorobi się zakazu przekraczania granicy i resztę życia spędzi w kraju niedouczonych Franków. Ale celnik był raczej zbity z pantałyku, niż oburzony takim zachowaniem mojego znajomego, więc wszystko skończyło się dobrze.
Ale wróćmy do Baden-Baden. To miasto, którego sama już nazwa zachęca do zanurzenia się w ciepłej, wonnej kąpieli i zapomnienia o wszystkich doczesnych problemach, budzi jeśli nie zaufanie, to przynajmniej pokusę.
Ze szkolnych lekcji historii i ulotek reklamowych dla turystów w mojej wyobraźni stworzył się obraz tego miasta jako na poły rzeczywistego zakątka pełnego delikatnych, białych budynków, wspaniałych rzymskich łaźni, z ulicami, na których rosną wiecznie zielone drzewa, z cadillacami i nudzącymi się milionerami.
Ktoś opowiadał mi, że w jednym z parków w centrum miasta znajduje się szachownica, która wielkością przypomina raczej boisko do tenisa, a jej figury mają wysokość połowy ludzkiego wzrostu. Zbierają się tu emeryci i urządzają turnieje szachowe, którym niejako przy okazji towarzyszą ćwiczenia fizyczne, bo każda figura waży tyle, co średnia hantla.
Jeszcze więcej opowieści słyszałam o wspaniałych, zachowanych od czasów rzymskich niemal w pierwotnej postaci termach, czyli łaźniach, w których dość odbyć jedną kąpiel, by poczuć się młodszym o jakieś dziesięć lat.
A wspaniałe kasyno w Baden-Baden, w którym spore sumy przegrywał jeszcze sam Dostojewski (Fiodor Michajłowicz), a sam Turgieniew (Iwan Siergiejewicz) ze szczodrości swego serca spłacał te długi.
A wspaniałe, zadbane budynki w starej części miasta.
Ciekawe, jak to wszystko naprawdę wygląda?
Notatki podróżne
Ukryta czułość stosunków rodzinnych nigdzie nie wychodzi na jaw tak wyraźnie, jak na dworcach kolejowych i autobusowych oraz w portach morskich, rzecznych i lotniczych.
Ludzie, którzy jeszcze wczoraj kłócili się ze sobą, wypominając najbliższym śmiertelne grzechy z powodu jakiegoś tam rozbitego talerza, nie wyrzuconych w porę śmieci, w nieprzemyślany sposób wydanych pieniędzy, zgubionych kluczy czy choćby zbyt późnego powrotu do domu albo zbyt długiego siedzienia w toalecie, nagle uświadamiają sobie, że „jutro” może nie nadejść, „dziś” niebawem się skończy i już nigdy więcej się nie powtórzy.
Wszakże jutrzejsze „dziś” to już coś zupełnie innego, nawet jeśli niczym się nie różni od „dziś” dzisiejszego. Że wszyscy żyjemy tylko raz, trwając w codziennym niebezpieczeństwie zakończenia swoje istnienia, zanim się z kimkolwiek pożegnamy.
Że każde pożegnanie może być ostatnie, a może też okazać się pierwszym z całego szeregu niekończących się pożegnań, spotkań i kolejnych rozstań, z których każde będzie jeszcze bardziej bolesne, niechciane i dłuższe.
Przedziwna to sprawa, jakimi sentymentami podobne głupstwa wypełniają rozczulone duszyczki tych, którzy wyjeżdżają, a już zwłaszcza tych, którzy co zostają.
Wydawać by się mogło, że tamtego – przesiąkniętego pierwszą marcową odwilżą – ranka nic nie powinno wzbudzać uroczystego i tragicznego nastroju.
Ani waliza, którą tata musiał wieźć do autobusu na starym wózeczku i której nie miałam żadnych szans podnieść (co ja z nią zrobię, jeśli raptem nikt po mnie nie wyjdzie?), ani autobus, który spóźnił się pięć godzin, a potem przez kolejne dwie w ogóle nie chciał zapalić, ani nieoczekiwany katar, który zmuszał mnie do głośnego i częstego kichania, a pod koniec rozszerzył się na wszystkich członków rodziny.
Wydawałoby się, cóż to za uroczystość: babcia z fartuchem, własnoręcznie uszytym ze starego białego prześcieradła i z własnoręcznie zrobionymi na drutach skarpetkami w rękach, mama z wielką torbą kanapek i jajek na twardo, tato z bezskutecznymi próbami omijania kałuż, wiozący zwichrowaną walizę na starym dwukołowym wózeczku, nasz podstarzały pies z uchem rozerwanym dzień wcześniej w jednej z miłosnych potyczek, okrąglutki Herr Kraft ze swoim niemieckim autobusem i odeskim akcentem, powszechne kichanie…
Może tak mi się tylko wydaje, a w całej tej sytuacji nie było żadnego tragizmu. A babcine łzy płynęły od zwykłego kataru, jak się każdemu zdarza, mama po prostu przemarzła na chłodnym, zimowym jeszcze wietrze. I od tego drżały jej ramiona. Tato zapalił pierwszego od 20 lat papierosa, bo zdenerwowała go męcząca procedura ciągnięcia wózka, a pies żałośnie popiskiwał, opłakując zranione ucho. Tak właśnie, kichając i posiąkując nosami, spędziliśmy ostatnie dwie godziny przed wyjazdem.
Kierowca naszego czystego i wygodnego autobusu nazywał się Herr Kraft, szczodrze obdarzał otoczenie śnieżnobiałym (ze złotymi przerywnikami) uśmiechem, był nad wyraz uprzejmy i opiekuńczy w stosunku do pasażerów i co chwilę przechodził z języka rosyjskiego, który na pewnych terenach wciąż jeszcze pełni rolę języka kontaktów międzynarodowych na język już przeważnie dla przeważnej większości zgromadzonych niezrozumiały. Z jednej strony podnosiło to jego autorytet w naszych prowincjonalnych galicyjskich oczach, a z drugiej dawało efekt obcości, a nawet pewnej wrogości.
Być może to ostatnie wynikało bardziej ze szczególnych cech fonetycznych jednego czy drugiego języka, które kojarzyły się z przedstawicielami takiej lub innej mentalności, a ci ze swej strony jeszcze za pamięci obu moich babć wyczyniali takie rzeczy, że odnoszenie się do nich z przyjaźnią byłoby co najmniej niepatriotyczne.
W pierwszej chwili zachowanie kierowcy obudziło moje obawy, ale potem dwukrotnie wyłowiłam z jego słów „Sagen Sie mir bitte”, ponadto dwukrotnie „wo kann ich…” i uspokoiłam się, pocieszona moimi szybkimi postępami w zakresie opanowywania języka, który niebawem miał stać się częścią mojej codzienności.
Wreszcie wszystkie przygotowania zostały zakończone, Herr Kraft zamknął „Kofferraum”, jak od tej pory nazywał się bagażnik, na pożegnanie wszystkim odprowadzającym uścisnął dłonie, obiecał, że „wsio budiet w połnom poriadkie i w ogóle o’kej”, poprosił „nie pierieżiwat’” i autobus ostrożnie ruszył z miejsca, sprytnie wciskając się w wąską szczelinę bramy na parkingu koło hotelu „Karpaty”, w kierunku „nach Westen”.
Tym, którzy wciąż jeszcze mają nadzieję, że opisy uprzykrzonej codzienności na tym się zakończą, radzę, by niezwłocznie przerwali lekturę dla uniknięcia czekającego ich rozczarowania. Ucieczka od codziennej rutyny jest niestety niemożliwa, a zwłaszcza w tak prosty sposób, jak zwyczajne przekroczenie granicy. Nawet dwóch, trzech, czterech, pięciu, sześciu czy nawet więcej granic.
Wszystko to nie otworzy przed Wami bram do żadnego całkowicie niezwykłego, zupełnie innego, zupełnie przedziwnego świata, pełnego przygód, egzotyki i mocnych wrażeń.
Chyba że trafilibyście do jakichś lasów tropikalnych, dzikich plemion i ostrych tomahawków. Ale nawet tam nie uciekniecie od tak nudnych obowiązków, jak mycie zębów, leczenie kataru czy problemy z wypróżnieniem.
Tego ostatniego nie da się zresztą uniknąć nawet jeśli odbywacie wielogodzinną podróż autobusem i żywicie się kanapkami lub herbatnikami. Wszelkie nadzieje na to, że w komfortowym, importowanym środku transportu z toaletą i umywalką to odczucie jest mniej nieprzyjemne, niż w przypadku podróży produktem rodzimej Lwowskiej Fabryki Autobusów – są marnymi nadziejami.
Ale mniejsza o to. Poczucie, że oto za moment wyjedziemy poza granice do obrzydliwości znajomych lwowskich okolic i w moim życiu nareszcie zaczną się prawdziwe przygody, spotkania z niezwykłymi ludźmi, podziwianie egzotycznych krajobrazów, skończyło się fiaskiem jeszcze w autobusie.
Jeśli wydaje się wam, że w tych niedostępnych, piętrowych wcieleniach zachodniej cywilizacji, które do dziś w niewymagającym postradzieckim konsumencie budzą kompleks niższości swoimi do błysku wypolerowanymi oknami, bezgłośnym ruchem drzwi i skutecznie zamortyzowanym szmerem nowiutkich kół, jeżdżą sami milionerzy i beztroscy mieszkańcy bananowych krain, to głęboko się mylicie.
Wśród pasażerów Herr Krafta zaledwie jeden na „Sagen Sie mir bitte” odpowiadał niezrozumiałym, ale żywym potokiem słów, tylko niekiedy zatrzymującym się na „der, die, das”, jak gadający górski strumień na wystających kamieniach.
Wszystkich pozostałych można było od razu bezbłędnie zidentyfikować jako rodaków, a powody, dla których zdecydowali się oni na tak daleką podróż, były, jak się później okazało, jeszcze mniej poważne, niż moje. Zrobiło mi się nawet wstyd za przesadzone poczucie własnego bohaterstwa, gdy dowiedziałam się, że chłopiec z fotela naprzeciwko jedzie do Heilbronnu na zaproszenie, które kupił pod niemiecką ambasadą za dwieście baksów, a kolejnych pięćset kosztowała go wiza.
Suma robiła wrażenie, jak na Anno Domini 1995. Dlaczego jedzie właśnie do Heilbronnu, chłopak nie umiał wyjaśnić, za to jego dalszy plan wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie.
Mianowicie po przyjeździe Alosza miał zamiar udać się do najbliższego punktu Czerwonego Krzyża i poprosić o azyl polityczny jako prześladowany na Ukrainie Żyd.
W ciągu dwóch tygodni, gdy niemieckie władze będą rozpatrywać jego prośbę, a wiza turystyczna jeszcze będzie ważna, zamierzał znaleźć możliwość zawarcia fikcyjnego ślubu, by za pięć lat uzyskać niemieckie obywatelstwo.
Nie odważyłam się spytać, co mianowicie popchnęło go do tak zdeydowanego kroku. I rozmowa nasza zakończyła się słowami: „Ech, diewczonka! Ty tego nie załapiesz! Ja przecież, kurna, drugi byłem, kur…, w całym Lwowie. Gówno, kur…, ale każdą knajpę, kurna, w centrum miasta mogłem, kurna, razem z właścicielem kupić. Ale potąd mam, dojebało mi! Chcę, kurna, czełowieczeskoj żyzni”.
Marika, z wyglądu trochę ode mnie starsza, absolwentka drohobyckiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, jechała do męża. Trochę to przeżywała, bo nie widziała go na oczy od ślubu, który odbył się następnego dnia po zawarciu znajomości podczas trzydniowego w sumie pobytu wycieczki z jej ukochanym w Drohobyczu, wiosną zeszłego roku.
„Nie wiem, jak to będzie. Rok przecież minął. Może już się rozmyślił i mnie nie chce. Ciekawe, czy bardzo się zmienił za ten czas.”
Sens ostatniego zdania zrozumiałam dopiero wtedy, gdy zobaczyłam czekającego na nią męża. Sądząc z mimowolnego westchnienia, które na progu autobusu wyrwało się z piersi Mariki, najwyraźniej nie bardzo się zmienił.
A może wręcz przeciwnie, bardzo, w każdym razie nie na lepsze. Wybraniec Mariki nazywał się Klaus, wedle słów żony miał „troszkę za pięćdziesiątkę” i para ta przypominała mi mój ulubiony w dzieciństwie film rysunkowy o Kubusiu Puchatku, Prosiaczku i baloniku. Tylko że Marika trzymała w rękach nie maleńki balonik, a wielką czarną walizę. Ciekawe, jak ułożyło się ich wspólne życie. Mam nadzieję, że zostawienie przez Marikę w autobusie rosyjskiego wydania „Niemieckiego dla początkujących” nie zanadto przeszkadzało w szczęśliwym jego rozpoczęciu.
Ostatnia pasażerka była milczącą kobietą w wieku przedemerytalnym. Jedyne, co powiedziała o sobie polskim pogranicznikom, to że jedzie do córki na wesele.
Co prawda, nie wzbudziło to ich specjalnego zaufania, zwłaszcza po tym, jak w jednym ze starannie związanych razem pakunków pod siedzeniem autobusu znaleziono sporą ilość białego, bezwonnego proszku. No i nie udało jej się przekroczyć granicy wymarzonej krainy powszechnego dostatku. Przynajmniej nie w autobusie Herr Krafta.
Pierwsze wrażenia spod Baden-Baden
Herr de Laporte wyglądał na nieco mniej niż swoje 35 lat i już czekał na nasz autobus razem z małym niebieskim Twingo i starszą córką, siedmioletnią Kleą. Spośród trójki pasażerów, którzy nie wysiedli z autobusu przed przybyciem na końcowy przystanek w Karlsruhe, od razu bezbłędnie wyłowił swoją przyszłą „au pair” (tak od tej chwili nazywała się moja posada) i uprzejmie się uśmiechając, wyciągnął do mnie rękę:
— Ołesia?
— Ja, ja – niepewnie bąknęłam w odpowiedzi, sama nie do końca wiedząc, co właściwie mam na myśli: ukraiński zaimek osobowy czy niemiecką partykułę potwierdzającą???.
Siedmioletnia Klea z zaciekawieniem oglądała moją bezradną postać, na wszelki wypadek mocno trzymając nogę taty. Tata tymczasem mówił, żywo, przyjaźnie, z uśmiechem i, co najgorsze, wyraźnie zwracał się do mnie.
— Bitte schön – to było ostatnie zdanie powitalnej przemowy Herr de Laporte, a zarazem jedyne zrozumiałe dla mnie wyrażenie.
— Danke schön – odpowiedziałam, jak uczył „Niemiecki dla początkujących” i oboje z moim przyszłym gospodarzem kolejny raz przyjemnie się do siebie uśmiechnęliśmy.
Na szczęście Herr de Laporte nie przejawiał chęci natychmiastowej kontynuacji naszych owocnych kontaktów, natomiast okazał się człowiekiem praktycznym, jak przystoi ojcu trojga dzieci, więc załatwił wszystkie sprawy bez zbędnych słów: w ciągu kilku chwil Herr Kraf otrzymał pieniądze za mój przejazd, moją walizę przeniesiono z „Kofferraumu” do malutkiego bagażnika tTwingo, Klea została usadzona na tylnym siedzieniu, ja – na przednim i przy wtórze dżingla nie znanej mi jeszcze stacji SWF nasze auto ruszyło w stronę Gernsbach.
Starając się zrozumieć cokolwiek z żywego potoku słów, lejącego się z ust Herr de Laporte’a, który wciąż z tym samym przyjaznym uśmiechem na twarzy wskazywał ręką to na prawo, to w przód, to od czasu do czasu na lewo, najwyraźniej starając się oswoić mnie z podstawowymi atrakcjami najbliższej okolicy, wciąż jeszcze, od chwili przekroczenia ostatniej granicy, nie mogłam pozbyć się natrętnego wrażenia.
Wszystko, co otaczało mnie w tej krainie, przypominało dziecięce wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać baśniowy kraj elfów.
Być może przyczyna takiego skojarzenia kryła się w delikatności, nieprawdopodobnej schludności, jakby odprasowaniu niemieckich wiosek. Być może – w kolorowych krasnalach, bez których trudno sobie wyobrazić niemiecki ogródek czy choćby kwietnik. A może wydawało się tak z powodu białych firanek w oknach czy wszechobecnego, świeżego zapachu proszku do prania, który wydzielają tu nawet samochody.
Sam Herr de Laporte, pomimo powagi swych ruchów i szczególnego sposobu mówienia, właściwego urzędnikom bankowym wszędzie, nawet w hollywoodzkich filmach, dzięki któremu nawet człowiek, który nigdy w życiu nie widział urzędnika bankowego, bezbłędnie może go rozpoznać, gdy tylko go napotka, też wydawał się jakiś nie do końca prawdziwy w swoim malutkim tTwingo z porozrzucanymi na tylnym siedzeniu pluszakami.
Być może spowodowały to przemęczenie i pobudzenie po bezsennej nocy, ciężkiej podróży, w perspektywie pierwszego spotkania z resztą de Laportów.
Zapewne wszystko to razem wzięte przyczyniło się do nieciągłości wspomnień dotyczących dalszego przebiegu wydarzeń tego wieczoru.
Frau de Laporte była nieco okrąglejsza od męża, wyglądała na nieco więcej, niż swoje 35 lat i uśmiechała się tak samo przyjaźnie i życzliwie.
Oboje bliźniąt swoimi krągłościami i różowymi policzkami przypominało ogródkowe krasnale i w chwili mojego pojawienia się nieco przycichło.
Ale gdy zobaczyły, że zanosi się na kolację, natychmiast przestały zwracać na mnie uwagę. Trzeba przyznać, że apetyt tych stworzeń był godny podziwu i długo jeszcze wywoływał niekłamany szacunek z mojej strony.
Może było to związane ze specyfiką narodowej tradycji żywienia, a dokładniej ze specyfiką żywienia rodziny de Laporte, której nie można było nazwać tradycyjnie niemiecką. Już choćby dlatego, że ich rodzinne drzewo miało korzenie we Francji, a do sąsiednich Niemiec przeniosło się zaledwie kilka wieków temu, podczas znanych każdemu uczniowi z książek Aleksandra Dumasa „rozrób” między katolikami a hugenotami.
De Laportowie do dziś nie zdradzili swych przekonań religijnych i z wielką dbałością zajmowali się sprawami protestanckiej gminy w Gernsbach.
Właściwa protestanckiej świadomości prostota i wstrzemięźliwość przejawiała się w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe życia rodzinnego. Przede wszystkim w jedzeniu. Surowo, co do minuty rozpisany grafik żywienia przez rok naszej współpracy nie został naruszony ani razu i nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co mogłoby spowodować przesunięcie obiadu o więcej niż pół godziny albo zmianę tradycyjnego wieczornego menu.
Tak więc każdego ranka, równo o 06.01, Frau de Laporte schodziła do kuchni i włączała ekspres do kawy.
Czekając, aż listonoszka przyniesie gazetę, wkładała bieliznę do pralki, sporządzała listę zakupów, planowała sprawy do załatwienia.
Równo o 06.23 do dolatującego z kuchni zapachu kawy dołączało się szuranie wrzucanej do skrzynki gazety i Frau de Laporte bezszelestnie obracała klucz w zamku, potem drugi – w zamku skrzynki pocztowej, dalej tak samo cicho zamykała drzwi wejściowe i wracała do salonu. Równo o 07.03 na śniadanie schodził Herr de Laporte, razem przeglądali gazetę, zjadali po dwie kromki dietetycznego razowego chleba z cienką warstewką margaryny i dżemu dla cukrzyków, wypijali po filiżance bezkofeinowej kawy z mlekiem o obniżonej zawartości tłuszczu i przedłużonym terminie trwałości, po czym Herr de Laporte jechał do pracy, a Frau de Laporte szła na górę ubierać dzieci.
Równo o 08.01 przy śniadaniu zbierała się reszta mieszkańców domu: Clea, której przysługiwało prawo wyboru między dwiema kromkami dietetycznego pieczywa a porcją muesli z mlekiem, bliźnięta, którym chleb kroiło się na malutkie kawałeczki i nie przyznawało prawa wyboru oraz ja.
Ja także miałam prawo do wybierania między chlebem i płatkami, kawą z mlekiem lub bez oraz do przeczytania gazety. Najwięcej trudności sprawiało mi to ostatnie.
Równo o 12.14 wracała ze szkoły Clea i odbywała się ceremonia rodzinnego obiadu. Jadłospis przewidywał liczne możliwości: makaron z sosem pomidorowym i tartym serem, makaron ze śmietaną i tartym serem, pyzy ziemniaczane, smażone paluszki rybne albo gotowane warzywa.
Wszystko z wyjątkiem makaronu należało najpierw wyjąć z zamrażalnika i podgrzać zgodnie z instrukcją. Na deser niekiedy podawane były owoce z puszki. Podczas obiadu zawsze dzwonił Herr de Laporte i pytał, co słychać w domu.
Przy kolacji (równo o 19.21) rodzina przeważnie zbierała się w komplecie, Herr de Laporte jeszcze raz przeglądał poranną gazetę, Frau de Laporte i ja stawiałyśmy na stole dietetyczny chleb (po dwie kromki na osobę), pokrojony w plasterki ser i mortadela o obniżonej zawartości tłuszczu, margarynę, niekiedy trochę świeżych warzyw.
Trzeba przyznać, że taki system żywienia początkowo był dla mnie czymś niezwykłym i w ciągu pierwszych dwóch tygodni spowodował utratę 6 kilogramów, dzięki czemu zyskałam idealną dla top-modelki wagę 48 kilogramów przy wzroście 1 metra i 68 centymetrów.
W domu nigdy by mi się to nie udało. Co prawda, nieustannie miałam mdłości i czułam lekkie zawroty głowy oraz słabość w nogach. Ale było to najwyraźniej związane z aklimatyzacją i nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Po kilku tygodniach całkowicie się przyzwyczaiłam i znikło nawet lekkie uczucie głodu, które początkowo mnie prześladowało.
Inaczej było z potomkami rodziny de Laporte, u których uczucie głodu najwyraźniej nie znikało nigdy. Nie zważając na surowe zakazy i ścisłą kontrolę ze strony matki (wszyscy członkowie rodziny mieli lekkie skłonności do tycia, więc starała się od małego przyzwyczajać dzieci do prawidłowego, racjonalnego odżywiania), Clei często udawało się przy śniadaniu czy kolacji porwać w tajemnicy przed matką trzecią kromkę chleba, którą żarłocznie połykała, nawet nie smarując margaryną czy dżemem, a przy obiedzie po cichu dołożyć sobie drugą porcję makaronu i szybko go zjeść, nie polewając sosem, póki mama zajęta była rozmową telefoniczną.
Natomiast młodsze dzieci nie miały takich możliwości i dlatego wszędzie usiłowały znaleźć coś jadalnego. Trzeba było chować przed nimi kosz na śmiecie, z którego lubiły wyciągać i zjadać resztki, chować całe jedzenie, włącznie z czerstwym chlebem, a czasem, gdy ich aktywność szczególnie rosła, starały się wypróbować pod kątem jadalności również rzeczy niezbyt do tego celu przydatne: ołówki, papier toaletowy, gumki do ścierania, kredę i inne. Pewnego razu ślady zębów znalazłam nawet na moich butach.
Początkowo było mi żal tych wiecznie głodnych stworzeń i starałam się w tajemnicy przed mamą częstować je herbatnikami, czekoladą lub cukierkami. Ale Frau de Laporte dowiedziała się o tym i po uprzejmej, ale poważnej rozmowie zdecydowałam się więcej nie ryzykować utraty miejsca pracy.
Tego dnia, gdy razem z Cleą i Herr de Laportem wróciliśmy z dworca w Karlsruhe, z powodu spóźnienia autobusu kolacja została przesunięta aż o pół godziny i, najwyraźniej na cześć święta, oprócz tradycyjnego dietetycznego pieczywa z serem i mortadeli, jedliśmy także zupę pieczarkową z torebki.
Wokół okrągłego stołu w salonie panowało zaciekawione milczenie, dzieci pilnie obserwowały każdy mój ruch, Frau i Herr de Laporte usiłowali podtrzymywać swobodną konwersację, od czasu do czasu zwracając się do mnie i otrzymując w odpowiedzi miły uśmiech i taktowne milczenie.
Clea zarumieniła się i szeptała matce jakieś pytanie na ucho, bliźnięta zachowywały się nadzwyczaj cicho (zrozumiałam to już następnego dnia, gdy zobaczyłam, jak też zachowują się zazwyczaj) i w milczeniu patrzyły na mnie ze swoich specjalnych wysokich krzesełek, które ograniczały ich możliwości ruchu i nie pozwalały samodzielnie się wydostać.
W milczeniu, starannie rozmazywały zupę-krem po swoich plastikowych talerzach, za pomocą specjalnych gumowych podkładek przytwierdzonych do krzesełek i tak samo w milczeniu wycierały gumowe łyżki o ceratowe kombinezony w takim samym jak talerze malinowym kolorze, od czasu do czasu pozostawiając sobie nawzajem resztki jedzenia na włosach i plując zawartością talerza na podłogę.
Na takich przyjaznych zajęciach spędziliśmy nasz pierwszy wspólny wieczór; na migi zapytałam, czy mogę zadzwonić do domu, na migi udzielono mi pozwolenia, zadzwoniłam, a potem pokazano mi pokój, w którym miałam mieszkać.
Ostatnim silnym wrażeniem tego obfitującego w wydarzenia dnia było błyskawiczne zasypianie na kolorowych prześcieradłach o świeżym zapachu proszku do prania.
Jak włosy na nogach wpływają na przyszłą ciążę
Proces dojrzewania płciowego przypomina chorobę, która każdego dnia daje inne objawy. Symptomy tej choroby, to znaczy procesu, są bardzo różne, ale nie przypominam sobie, żeby z kimkolwiek działo się coś przyjemnego.
Mnie też spotkała pewna nieprzyjemność, z którą zupełnie nie miałam ochoty się afiszować. Dlatego zastosowałam następujące środki: przez jakieś dwa lata, poczynając od ósmej czy dziewiątej klasy, nagle przestałam nosić krótkie spódnice, wszelkie mniej lub bardziej przezroczyste bluzki, koszulki, sukienki z obcisłą górą, w lecie unikałam wyjazdów za miasto, nad wodę, przez cały ten czas nikt nie widział mnie w kostiumie kąpielowym.
Wszystkich tych poświęceń starałam się dokonywać tak, by nikt niczego nie zauważył i niczego się nie domyślił – i nikt niczego nie zauważył i niczego się nie domyślił.
Problem polegał na kilku rzeczach. Po pierwsze, nogi. To znaczy, z samymi nogami wszystko było w porządku. Po prostu nagle zaczęły porastać włosami. Co dzień gęstszymi. W jakiejś gazecie przeczytałam, że włosów na nogach można się pozbyć na kilka sposobów:
a) wyskubać pęsetką (samodzielnie lub poprosić o to ukochanego mężczyznę);
b) zgolić (samodzielnie albo z pomocą ukochanego mężczyzny);
c) posmarować miodem i po jakimś czasie zeskrobać niezbyt ostrym nożem;
d) użyć depilatora firmy Braun lub innej;
e) użyć specjalnego kremu;
f) posmarować krwią ciężarnej kotki podczas pierwszej nocy, gdy Słońce znajdzie się w zwrotniku Raka;
g) posmarować własną krwią, najlepiej menstruacyjną;
h) zagotować własny mocz z naparem z rumianku, ciepły płyn wlać do wanny i przesiedzieć w tej wannie co najmniej dwie godziny (można także użyć moczu ukochanej osoby);
i) zwrócić się po pomoc do kosmetyczki.
Postanowiłam zwrócić się do mamy. Mama poradziła, by zostawić wszystko tak, jak jest, bo po pierwsze, jestem jeszcze przede wszystkim za mała, żeby przejmować się takimi problemami; po drugie, o takich rzeczach myślą tylko dziewczyny lekkich obyczajów; po trzecie, wszystko to bardzo szkodzi zdrowiu, można na zawsze zostać z jaskrawoczerwoną skórą na nogach, zaburzyć sobie przemianę materii, a oprócz tego włosy na nogach dalej będą rosnąć, do tego coraz szybciej i gęściej.
Spytałam jeszcze jedną, trochę ode mnie starszą znajomą. Ona z kolei uważała, że gdyby jej przytrafiło się coś podobnego, za nic nie użyłaby żadnych sztucznych metod. To może w przyszłości bardzo źle wpłynąć na przebieg ciąży. Jak mianowicie, znajoma nie wyjaśniła.
Spróbowałam ostrożnie wyskubać pęsetką kilka włosków i obserwowałam, co będzie dalej. Skóra na nodze najpierw rzeczywiście się zaczerwieniła, ale szybko wróciła do normy, żadnych problemów z przemianą materii nie zauważyłam. Niby nic strasznego, ale boli.
Przemyślałam wszystko jeszcze raz, postanowiłam nie ryzykować i dogłębnie zmieniłam styl ubierania się, by ukryć to, czym tak czy inaczej w moim wieku jeszcze za wcześnie się przejmować.
Spodobało się to nie tylko babci, której moda na „mini” nigdy szczególnie nie zachwycała, ale też wielu koleżankom z klasy, które uważały moje nogi za zbyt długie, a moją zarozumiałość tym spowodowaną za zbyt wielką. Liczba krótkich sukienek wśród szkolnych mundurków wyraźnie wzrosła. Z tego samego powodu przestałam nosić kostiumy kąpielowe i uczestniczyć w wyjazdach na plażę.
Po drugie, piersi. To znaczy, z samymi piersiami, tak jak z nogami, wszystko było zupełnie w normie. Problem tkwił w biustonoszu albo „staniku”, jak często go nazywano.
Wiele mam uważało za bardzo istotne wprowadzanie tego nowego elementu dziewczęcej garderoby, gdy tylko u córki pojawią się pierwsze, ledwie dostrzegalne okrągłości. „Żeby sprzyjać rozwojowi ładnego kształtu” – tak to się nazywało dla dorosłych, a dla dziewcząt najważniejsza była symboliczna przemiana z dziewczynki w dziewczynę, a nawet niemal kobietę, która zaczynała się od pierwszej poufnej rozmowy z mamą o tym, że gdy „tam” zacznie płynąć krew, to nie ma się czego bać, o tym, jak używać tampaksów, podpasek i mydła do higieny intymnej. A kończyła się zakupem pierwszego biustonosza.
Moja mama ograniczyła się do poufnej rozmowy. O biustonoszu ciągle nie wspominała, nawet wtedy, gdy wszystkie moje koleżanki z klasy dawno już nosiły ten atrybut kobiecości, niektóre nawet już drugi rok.
Co prawda, ich „okrągłości” były cokolwiek wyraźniejsze, niż moje i początkowo sama wahałam się, czy zaczynać o tym rozmowę z mamą. Ale gdy wreszcie zebrałam się na odwagę, nie doczekawszy się inicjatywy z maminej strony, to usłyszałam w odpowiedzi te same argumenty, które kiedyś już zniechęciły mnie do letniej opalenizny: „jesteśjeszczezama-łażebymyślećotakichgłupotach”, „otymmyśląconajwyżejdziewczętalekkichobyczajów” itd., itp. Nikt nie brał moich problemów poważnie. I postanowiłam się zaciąć w uporze.
Będę zaburzać sobie przemianę materii i przyszłą ciążę niewygodnym ubraniem, zbyt ciepłym w lecie, zbyt staromodnym w ogóle; niewychodzeniem na słońce, wiecznie bladą skórą; niech nikt mnie nie widzi, wszyscy się ze mnie śmieją, uważają za niedorozwiniętą, z włosami na nogach, bez stanika i z piersiami, które nigdy nie nabiorą ładnego kształtu; nikt nigdy się we mnie nie zakocha, moja uroda zmarnieje i zniknie; wreszcie po prostu umrę z rozpaczy, przez nikogo nie rozumiana i nikomu niepotrzebna.
Dopiero wtedy wszyscy zrozumieją, kogo stracili, ale będzie już za późno. Żadne biustonosze i depilatory, nie mówiąc już o specjalnych kremach czy wannie napełnionej moczem ukochanej osoby nic mi już wtedy nie pomogą.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Europejki
- Tłumaczenie: Renata Rusnak, Katarzyna Kotyńska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 296
- ISBN: 838739187-5
- Cena okładkowa: 29,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Adam ZadwornyHeweliusz
- Katarzyna BednarczykównaMasz się łasić
- Anna MalinowskaSosnowiec
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jędrzej PasierskiKły
- Katarzyna Roman-RawskaZaśnięcie Anisy
- Anna MaziukNiedźwiedź szuka domu
- Wojciech GóreckiWieczne państwo