Filip Florian, Małe palce
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Pracę archeologów wśród ruin rzymskiego obozu przerywa odkrycie masowego grobu. Wskazanie okoliczności jego powstania staje się głównym zajęciem różnych „badaczy”, którzy swoją obecnością zakłócają błogą i anemiczną codzienność karpackiego miasteczka. Jednym z zainteresowanych wyjaśnieniem zagadki jest Petruş, młody naukowiec pochłonięty dotąd badaniem starożytnej twierdzy. Jako że wykopaliska zostały wstrzymane, spędza on wiele czasu na rozmowach z mieszkańcami – z wróżącą mu z fusów panią Pauliną, z lady Embury, opiekunką pięćdziesięciu dwóch kotów czy z Dumitru M., najstarszym mieszkańcem miasta, przyrządzającym najlepsze, własnoręcznie upolowane gołębie w sosie.
Debiutancka powieść Filipa Floriana to przede wszystkim opowieść o ludzkich losach, w której styl retro łączy się z realizmem magicznym, a subtelna nostalgia przeplata z dyskretnym humorem.
-
Ta książka to delikatna przestrzeń utkana z mikrokosmosów: z ludzkich istnień i z meandrów historii, z kropli rosy, z aniołów i diabłów, z młodych listków malin, z losów bezpańskich psów i czaszek, ze wspomnień o wiosennym salcesonie.
Ta książka to wiersz, który chce się wciąż na nowo czytać, bo taki jest mądry i dobry.
Przeczytaj fragment ZamknijFilip Florian
Małe palce
fragment
Rozdział I
1
Wszyscy, którzy nie mogąc się oprzeć pokusie, postanowili napisać monografię miasta – nauczyciel, adwokat, dwaj zakonnicy, weterynarz i zawiadowca stacji – żyli w przekonaniu, że kiedy obóz rzymski został opuszczony (albo spalony, albo trafiony przez niszczycielską zarazę, albo obrócony wniwecz przez samego Pana Boga), ziemia na dobre pochłonęła to, co po nim zostało. Sądzili, że pokłady piachu, gliny, rozmaitych skał osadowych i czarnoziemu zaległy przez te wszystkie lata grubymi, zbitymi warstwami, kryjąc pod sobą horreum, principia, canabae oraz termy; tłumaczyli sobie, że pagórki zajęła na wieki bujna, inwazyjna roślinność. Gdy każdy z nich opisał pochodzenie obozu i wskazał dokumenty zawierające pierwsze poświadczenia jego istnienia, zostawiał ruiny w spokoju aż do roku 1932, kiedy to pełna zapału grupa archeologów miała wydobyć spod ziemi kilka zwalonych murów. Zdarzenie wspomniane było dość lakonicznie, lecz wrażenie robiło nie tyle pojawienie się ruin, ich wyjście na światło dnia po dwóch tysiącleciach ciemności, co obecność wśród rzeszy profesorów i studentów pewnej osobliwej postaci. W odniesieniu do niej pojawiały się opinie wrogie bądź życzliwe (w żadnym razie obojętne), a w pracy adwokata Stratulata, obok portretu węglem, można było znaleźć drobiazgowy opis krótko obciętej kobiety, ubranej zawsze w spodnie jeździeckie i buty z cholewą, właścicielki dwudziestocentymetrowej papierośnicy z bursztynu. Językiem francuskim władała jak mało kto – dało się wynieść ze słów mecenasa – ruchy miała powolne, koliste, a gdy musztrowała najętych do kopania wyrobników, z jej zwiewnej bluzki ulatniał się zapach figowych perfum. Gavrilescu, weterynarz, porównał ją do głuszycy, czubatej kurki z nastroszonymi piórami, przez którą w okresie godowym koguty gotowe są stanąć do walki na śmierć i życie. Kolejarz zauważył, że podróżowała wyłącznie ekspresem i to w przedziałach pierwszej klasy, zawsze w towarzystwie szykownych panów (wśród których nierzadko można było zobaczyć ministra czy generała), trawiących resztki namiętności przy stołach do ruletki czy bakaratu. Z tekstów nauczyciela i przeora przebijały na zmianę wzburzenie oraz lament spowodowane tym, że latem i jesienią owego roku najmłodsza generacja, a może nawet szerzej – cała trzoda wiernych – skłonna była wejść na złą drogę. Kiedy profesor irytował się, że w szkole żeńskiej rozpowszechniła się moda na ścinanie grzywek i usuwanie warkoczy, że wśród uczniów gimnazjum i liceum pojawiły się całe grupy ochotników gotowych pracować – nie tylko po, ale i w czasie zajęć – przy odsłanianiu starożytnych budowli, archimandryta Makary stwierdzał zjadliwie, że ojcowie rodzin, którzy dotąd regularnie brali udział we mszach świętych, w sposób zatrważający stracili na liczebności oraz że trwałość wielu małżeństw, jak wynika z wysłuchanych przezeń spowiedzi, jest poważnie zagrożona. Jedynym, który całkowicie ignorował tę egzotyczną istotę i spowodowane jej obecnością poruszenie, jedynym, którego pismo nie zdradzało w żaden sposób istnienia czarującej amazonki, był drugi z mnichów, brat Ioanichie. Będąc wyznawcą teorii o niepokalanym pochodzeniu biblijnym, starotestamentowym, nie miał wątpliwości, że na twierdzę spadły niegdyś, pospołu, gniew Ojca i gniew Syna, zjednoczone w niszczycielską i oczyszczającą siłę, zdolną przykryć przez siedemnaście stuleci kwieciem, zielem i krzewiną miejsce starożytnych bezeceństw. I ten sługa boży, którego grób leżał na klasztornym dziedzińcu między grobami zwykłych zakonników, był pewien, że odkopanie pierwszego kamienia z murów starego obozu oznaczało rozbudzenie grzechu i całego zła. Rozbudzenie, które on jeden wyczytał w ludzkich gestach i namiętnościach.
Sześć rzeczonych monografii znalazłem po tygodniu poszukiwań w zakamarkach miejskiej biblioteki. Szczęście nadeszło wraz z atakiem wrzodu, bowiem pomimo kilku wcześniejszych prób, dopiero grymas bólu na mojej kredowej twarzy wzbudził pewne poczucie solidarności w mrukliwej, przygnębionej damie wydającej książki. Pani Mia – jak sama mi się przedstawiła – zdjęła z nieukrywanym poczuciem współwiny łańcuch z kluczami kołyszący się między jej wielkimi piersiami i zmęczona otyłością otworzyła drzwi niewielkiego pomieszczenia, w którym, podobnie jak w całej bibliotece, panował monotonny klimat, typowy dla takich miejsc: zaśniedziałe powietrze zdradzające zapachem obecność kurzu, macerowanego papieru i trucizny na robaki. W rzeczywistości był to ciasny schowek na miotły, butle z gazem i szmaty do mycia podłóg, którego pierwotne przeznaczenie dawno zostało zapomniane. Właśnie tutaj, wśród pajęczyn i mysich bobków, moim oczom ukazał się pokaźny stos dokumentów, jakie biblioteka otrzymała przed laty od władz ratusza (będący „żywą pamięcią naszego miasta”, jak powiedziała mi szeptem tłuściocha), wśród których znalazłem rozkazy dzienne pułku gwardyjskiego, szkice pomników, księgi honorowe kasyna, hoteli i sanatorium, afisze zapraszające na bale charytatywne, dokumenty posagowe, świadectwa szkolne oraz zapisy ostatniej woli znakomitych osobistości, programy nadmorskich wyścigów automobilowych, słowa i nuty hymnu grupy wywiadowczej oraz królewskiej organizacji młodzieżowej, uchwały rady miejskiej w sprawie nazw głównych ulic, czy w końcu projekty rozmaitych budowli, które nigdy nie zostały wzniesione, między innymi teatru, lodowiska i eremu w grocie świętej Weroniki. Potrzebowałem całego ranka i pół listka ranitydyny, żeby ze stosów pożółkłych papierów, ze stert planów, inwentarzy i teczek wydobyć rękopisy, z którymi wiązałem tyle nadziei. Pod koniec tej operacji moja kraciasta koszula była już jednolicie szara, usta i nozdrza wypełniał mdławy, duszący pył, a na myśl o mydle i gorącej kąpieli wpadałem w błogostan, jakiego wcześniej nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Naiwność kazała mi wierzyć, że setki zdobytych stron będę czytał w zaciszu pokoju wynajmowanego u pani Pauliny, popijając świeże grzanki herbatą z lebiodki i leżąc na miękkim, wygodnym łóżku z ciepłym termoforem na brzuchu, przy grającej w tle muzyce The Mills Brothers. Tymczasem w ciągu tych długich godzin, jakie spędziłem przerzucając zwały papierów, cień życzliwości okazywanej przez bibliotekarkę znikł, a z jej twarzy znów biło burkliwe rozgoryczenie. Utkwiła we mnie małe oczy, zatopione pod spuchniętymi powiekami i oddychając ciężko, sapiąc niemal astmatycznie, oznajmiła, że egzemplarze rzadkie, należące do zbiorów specjalnych, udostępnia się wyłącznie w czytelni.
Wybrałem najjaśniejsze miejsce, przy jednym z południowych okien, i za każdym razem, kiedy tylko zdołałem wyrwać się z wykopaliska, pogrążałem się w lekturze zapomnianych rękopisów. W mało przyjemnym towarzystwie przyjaciółek pani Mii oraz emerytów skreślających liczby na kuponach totolotka, czekałem na chwilę, kiedy odnajdę jakieś dawne zdarzenie albo chociaż drobną poszlakę, która pomoże wyjaśnić sprawę ludzkich szczątków znalezionych wśród ruin. Miałem przed sobą teksty całkowicie odmienne – od starannej, pełnej kaligraficznej egzaltacji kroniki byłego przeora, po brawurowe zapiski weterynarza, których rozszyfrowanie graniczyło z cudem. Różny był szyk wyrazów i stosunek do ortografii, każdy manuskrypt miał inny styl, lecz mimo to istniała jedna dokuczliwa cecha wspólna, jakieś tajne porozumienie, które wszystkim kronikarzom kazało traktować w sposób polemiczny dokładnie te same wydarzenia. Na przykład zawiadowca stacji dopatrywał się winy za odwołanie wizyty Franciszka Józefa w spisku węgierskich kolejarzy, jaki miał miejsce na początku dwudziestego stulecia, nauczyciel widział w tym nagłym zmianie cesarskiego rozkładu zajęć lekcję udzieloną Karolowi I, doktor Gavrilescu tłumaczył całe zajście niedostosowaniem terminu podróży do sezonu polowań na wilki, podczas gdy adwokat Stratulat miał podstawy, aby przypuszczać, że decyzja wiedeńskiego dworu była wynikiem pewnych racji natury miłosnej, których nie sposób przedstawić w oficjalnym komunikacie. Z kolei Makary i Ioanichie, choć w kościelnej hierarchii zajmowali odległe od siebie miejsca, w tej kwestii dzielili jeden pogląd, interpretując gest ostatniego przedstawiciela domu habsbursko-lotaryńskiego jako haniebny cios zadany przez kościół katolicki prawosławnej cerkwi. Jeśli chodzi o fakty, jakie mogłyby mnie zainteresować i od których zależał los dalszych wykopalisk, oczywiste było, że jeśli nie znajdę ich w jednym rękopisie, nie będzie ich też w pięciu pozostałych. Tymczasem między brązowymi okładkami kroniki spisanej przez prawnika, nie znalazłem niczego, co pomogłoby wyjaśnić obecność dziesiątek szkieletów na terenie starożytnego obozu. Skończyłem ją czytać pewnej środy (pamiętam dokładnie, gdyż tłum ludzi wracał akurat ze stadionu po pucharowym meczu), dochodziła godzina osiemnasta i czytelnia za parę minut miała zostać zamknięta, a jako że od obiadu nie tknąłem sucharów ani białego sera, potwornie kłuło mnie w żołądku. Nieznośne ataki wrzodu i moje wyraźne rozczarowanie jeszcze raz zmiękczyły serce bibliotekarki, która w pustej sali poczuła nagle, że musi usiąść obok mnie i zacząć ględzić, jak to ludzie uciekają od książek. Gdy malejące słońce schowało się za lesistym wzgórzem, poczułem między nogami jej wilgotne palce.
Nie mogłem zrezygnować z lektury pozostałych rękopisów, stawka była zbyt wysoka, jednak w nowych okolicznościach byłem uzależniony od innych bywalców czytelni. Za każdym razem, kiedy widziałem, że sala jest pusta, czekałem przed drzwiami, a gdy ostatnia osoba oddawała książkę, sam też się pospiesznie pakowałem. Tłuściocha, mimo że często zakładała wiszące na złotym sznurku okulary z romboidalnymi szkłami, po tym krępującym zdarzeniu traktowała mnie niczym powietrze, jakby w ogóle mnie nie widziała. Jej udawana obojętność miała w sobie coś złowrogiego, a jednak w porównaniu z uporem komendanta policji czy nieprzejednaniu byłych więźniów politycznych oraz dziennikarzy przysłanych tu z Bukaresztu, zdawała się być niczym. Ci leciwi panowie, dręczeni przeszłością a jednocześnie nią zafascynowani, podobnie jak kilkoro młodych pismaków − spóźnionych antykomunistów, nie dopuszczali myśli, że ten stos ludzkich szczątków mógł być czymś innym, niż wynikiem pobieżnej egzekucji, dokonanej na skraju masowego grobu w latach pięćdziesiątych. Zdanie historyków nie interesowało ich wcale, wątpliwości lekarza sądowego od razu zdały się im podejrzane i wyglądały na owoc tchórzostwa, a to, że prokuratorzy nie znaleźli bodaj jednej kuli potwierdzało istnienie ponadczasowego spisku ze sprawcami masakry. Byli wiernymi wyznawcami własnej teorii, która rodziła przeróżne komentarze i dawała początek bezwzględnym reportażom. Mieli swoją wizję, wedle której brak niektórych zębów miał dowodzić tego, że przed wykonaniem egzekucji oprawcy dopuścili się tortur, widniejące na czaszkach pęknięcia miały potwierdzać użycie pistoletu albo pałki, zaś ułożenie kończyn w pewnej odległości od obojczyków i miednic nie pozostawiało wątpliwości, że między starożytnymi murami nie odbył się chrześcijański pochówek, lecz masowe zrzucenie, z pewnej wysokości, ludzkich ciał, których wcześniej pozbawiono życia. Bohaterem dnia był jednak inspektor Maxim. To on rozkazał zawieszenie prac archeologicznych do czasu wyjaśnienia sprawy znalezionych zwłok i bez znużenia udzielał wywiadów dziennikom, tygodnikom, agencjom informacyjnym oraz stacjom radiowym i telewizyjnym. Jego policyjny węch, pewien szczególny zmysł profesjonalisty (jak sam niestrudzenie powtarzał), podpowiadał mu, że ma do czynienia z odrażającą zbrodnią, której sprawcy nie pozostaną wszelako bezkarni. Chcąc o tym przekonać nie tylko widzów, ale też czytelników i radiosłuchaczy, inspektor gładził nieustannie palcami czarniawe wąsy, zaciskał szczęki i niskim głosem prosił o zrozumienie dyskrecji, jaką narzucało mu dobro śledztwa. Tymczasem monografie – potencjalne źródło informacji mogących rozwiać wiele kontrowersji – do nekropolii nie odnosiły się ani słowem, nie żywiły najmniejszego zainteresowania miejscami, w których tak wiele osób znalazło wieczny odpoczynek. Weterynarz napomknął wszak o epidemii koni, która jeszcze przed ustanowieniem pierwszej regencji miała wybić okoliczne czempiony, lecz nie miał żadnych informacji o tym, jakoby między murami twierdzy znajdował się niegdyś cmentarz.
Tamtego ranka, gdy hałas klaksonów i orkiestry opanował miasto, czytałem po raz drugi kronikę brata Ioanichie. Przerwałem na opowieści o wilkach zakradających się zimą pod klasztor (opowieści, w której zostały one przedstawione jako sługi szatana – nieprzebrane niczym wszy na głowie biegały w obłąkaniu wzdłuż klasztornych murów i nie znaczyły ścieżki, lecz drążyły głęboki rów, chcąc się pod mury podkopać i zwalić je na ziemię; padały potem wycieńczone i ozorami długimi jak węże zgarniały do pysków puszysty śnieg, stawały z powrotem na cztery łapy, po czym rzucały się na bramy monastyru, gryzły je kłami ostrymi jak igły krawieckie i drapały tnącymi jak brzytwa pazurami; niektóre znów waliły w dębowe bierwiona czubkami łbów, albowiem właśnie tam, gdzie ciemię pod nastroszoną chowa się sierścią, rosły im rogi). Przerwałem zatem lekturę i z pierwszego piętra biblioteki miejskiej przyglądałem się przedziwnemu konwojowi, jadącemu główną aleją. Mężczyzna w filcowym kapeluszu siedzący niczym gwiazda rockowa na masce samochodu, wyglądał mi na Luciego – tego samego, który parę godzin wcześniej kosił trawę przed domem pani Embury. Co też Luci mógł mieć wspólnego z muzyką? (...)
Wydanie I
- Kategoria: Proza zagraniczna
- Seria wydawnicza: Inna Europa, Inna Literatura
- Tłumaczenie: Szymon Wcisło
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 224
- ISBN: 978-83-7536-058-5
- Cena okładkowa: 31,00 zł
- Data publikacji: 23 października 2008
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Ádám BodorPtaki Wierchowiny
- Jurij AndruchowyczDwanaście kręgów
- Ádám BodorOkręg Sinistra
- Tove DitlevsenMoja żona nie tańczy
- Deborah LevyKoszty życia
- Tove DitlevsenTrylogia kopenhaska
- Serhij ŻadanAnarchy in the UKR
- Lorrie MoorePtaki Ameryki
- Miriam ToewsZ ogniem
- Gianfranco CalligarichOstatnie lato w mieście