Mężczyzna w oknie
Audiobook
- Kategoria: Proza zagraniczna
- Seria wydawnicza: Ze Strachem
- Tłumaczenie: Milena Skoczko
- Format: Mp3
- ISBN: 978-83-7536-609-9
- Cena okładkowa: 30,90 zł
- Data publikacji: 15 września 2011
Jest piątek trzynastego, stolicę Norwegii skuł siarczysty mróz. Reidar Folke Jespersen, siedemdziesięciodziewięcioletni antykwariusz, przeżywa właśnie najgorszy dzień swojego życia.
Następnego ranka zostaje znaleziony martwy — wystawiony na widok publiczny w oknie własnego sklepu. Ktoś rozebrał zwłoki i wymalował na nich tajemniczy skrót: J195. Gunnarstrandę i Frølicha czeka trudna sprawa. Wygląda na to, że zmarły nie miał łatwego charakteru i niewielu będzie po nim płakać. A może nawet ktoś odetchnie z ulgą? Niewierna żona przyłapana na zdradzie, bracia chcący sprzedać rodzinny sklep mimo protestu Reidara, syn żyjący w cieniu ojca? W trakcie dochodzenia niespodziewanie pojawiają się tropy prowadzące w stronę odległych czasów wojny. Do jakich odkryć doprowadzi śledztwo w kraju, który nadal nie uporał się z mrocznymi wspomnieniami z czasów okupacji?
Ekscytująca opowieść w stylu klasycznych kryminałów i świetne, mocne dialogi, które od pierwszych stron przykuwają uwagę czytelnika.
Połączenie wciągającej fabuły kryminalnej w stylu brytyjskim z europejską psychologiczną głębią to, jak się wydaje, cecha charakterystyczna najlepszych skandynawskich kryminałów. Kjell Ola Dahl doskonale tego dowodzi w swojej najnowszej powieści.
Dama w deszczu
Dla Reidara Folke Jespersena piątek
13 stycznia zaczął się tak, jak wszystkie inne dni – w każdym
razie powyższe stwierdzenie odnosi się do ostatnich
pięćdziesięciu z siedemdziesięciu dziewięciu lat życia
Jespersena: od talerza owsianki, którą zjadł samotnie
w półmroku zimowego poranka, z szelkami spodni opuszczonymi
luźno na plecy i z cichym, rytmicznym stukaniem
łyżki o dno miski jako jedynym akompaniamentem dla
swojej samotności. Reidar Folke Jespersen miał głębokie
cienie pod intensywnie niebieskimi oczami i siwą, krótko
ostrzyżoną, zadbaną brodę. Dłonie trzymające łyżkę były
ogromne, pomarszczone i z wyraźnie odznaczającymi się
żyłami, które biegły wzdłuż przedramion w stronę podwiniętych
rękawów koszuli. Jego silne ramiona mogłyby
równie dobrze należeć do drwala albo kowala.
Nie miał apetytu. Nigdy nie miał rano apetytu, ale jako
osoba światła zdawał sobie sprawę z tego, że powinien
coś zjeść. I dlatego każdy dzień zaczynał od talerza owsianki,
którą sam sobie gotował. Gdyby ktoś zapytał go,
o czym myśli w ciągu tych kilku minut, nie potrafiłby
udzielić odpowiedzi, ponieważ jedząc, zawsze skupiał się
na liczeniu łyżek owsianki – dwadzieścia trzy, brzęk, przełknięcie,
dwadzieścia cztery, brzęk, przełknięcie. Jako
doświadczony
zjadacz zup wiedział, że przeciętny talerz
owsianki liczy od trzydziestu ośmiu do czterdziestu czterech
łyżek, i jeśli w ciągu tych naznaczonych rutyną minut
nowego dnia cokolwiek budziło jego ciekawość, to wyłącznie
to, ile razy będzie musiał zanurzyć łyżkę, by opróżnić
ten konkretny talerz.
Podczas gdy małżonek jadł śniadanie, Ingrid Jespersen
leżała w łóżku. Zawsze leżała dłużej od męża. Tego dnia
wstała dopiero o wpół do dziewiątej, narzuciła biały szlafrok
frotté i pospieszyła do łazienki, w której ogrzewanie
podłogowe było nastawione na maksymalną temperaturę.
Podłoga była tak gorąca, że z trudem można było na niej
ustać bosymi stopami. Przebierając szybko nogami, dotarła
do okrągłej kabiny prysznicowej, wśliznęła się do
środka i wzięła długi, gorący prysznic. Dzięki centralnemu
ogrzewaniu w mieszkaniu było zawsze przyjemnie ciepło,
ale ponieważ jej małżonek nie był w stanie wytrzymać tak
wysokiej temperatury w sypialni, każdego wieczoru przed
położeniem się spać zakręcał termostat kaloryfera. Dlatego
nocą ich pokój bardzo się wyziębiał. I chociaż każdej
nocy Ingrid Jespersen leżała szczelnie otulona puchową
pierzyną, gorący prysznic był luksusem, na który sobie pozwalała,
żeby rozgrzać zmarznięte kończyny, przywrócić
krążenie krwi, poczuć przyjemne kłucie w każdym centymetrze
skóry. W lutym Ingrid Jespersen miała skończyć
pięćdziesiąt cztery lata. Czasem ubolewała nad tym, że się
starzeje, ale ze swojego wyglądu, ogólnie rzecz biorąc, była
zadowolona. Poruszała się miękko i z gracją. Wiedziała, że
zawdzięcza to czasom, gdy pracowała jako tancerka, oraz
temu, że zawsze doceniała wartość utrzymywania ciała
w dobrej formie. Ingrid Jespersen wciąż była szczupła
w talii, miała umięśnione nogi i chociaż piersi zdawały
się lekko obwisłe, a biodra nie miały już tej młodzieńczej,
sprężystej krągłości, mężczyźni wciąż oglądali się za nią
na ulicy. Jej włosy wciąż były naturalnie ciemne, z delikatnym,
czerwonym połyskiem. Jedyne, co ją martwiło,
to zęby. Zresztą ten problem dotyczył niemal wszystkich
w jej przedziale wiekowym. Brak prawidłowej opieki dentystycznej
w dzieciństwie mścił się w dorosłym życiu. A jej
półwiekowy patchwork z plomb był w dwóch miejscach zastąpiony
koronkami. Próżność Ingrid Jespersen miała dość
specyficzne podłoże i wynikała głównie z tego, że kobieta
miała kochanka, młodszego od siebie, i nie chciała, żeby
różnica wieku między nią a nim – Eyolfem Stromstedem,
którego kiedyś uczyła baletu – za bardzo rzucała się w oczy.
Kiedy zakręciła wodę, otworzyła drzwi kabiny prysznicowej
i podeszła do lustra pokrytego szarą patyną pary,
wciąż odczuwała lekki niepokój, czy uśmiechając się, nie
zniechęca kochanka do siebie. Najpierw przyjrzała się dokładnie
swoim zębom, robiąc miny i wykrzywiając usta
w grymasie. Następnie przez warstwę pary krytycznie oceniła
zarys swojej sylwetki. Przycisnęła prawą dłoń płasko
do brzucha i wykonała półobrót.
Jednak tego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Ingrid Jespersen nagle zastygła przed lustrem. Sekundę
wcześniej usłyszała odgłos zamykanych drzwi. To, że
mąż wyszedł do pracy bez słowa pożegnania, sprawiło,
że na krótką chwilę straciła kontakt z rzeczywistością.
Przytłumiony dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wytrącił
ją z równowagi i sprawił, że pustym wzrokiem wpatrywała
się w swoje odbicie w lustrze. Kiedy w końcu się ocknęła,
odwróciła twarz, żeby nie patrzeć na swoje nagie
ciało. A kiedy kilka minut później powolnymi pociągnięciami
depilowała prawą łydkę, wykonywała ruchy automatycznie
i zupełnie nieświadomie, jakby zapomniała,
jak przyjemna i podniecająca była jeszcze niedawno myśl
o kochanku.
Małżonek, który już dawno zdążył zjeść owsiankę, założył
płaszcz i sztywnym krokiem, bez słowa pożegnania
ruszył, by opuścić mieszkanie, przez kilka sekund stał
niezdecydowany przed drzwiami wyjściowymi. Wsłuchując
się w szum wody dobiegający z łazienki, wyobrażał sobie,
jak jego żona, z zamkniętymi oczami i małymi kroplami
połyskującymi na rzęsach, oddycha otwartymi ustami
w strumieniu gorącej wody, która zalewa jej twarz. Od
ponad dziesięciu lat Reidar Folke Jespersen zachowywał
wstrzemięźliwość seksualną. Małżonkowie nie utrzymywali
ze sobą żadnych intymnych kontaktów. A jednak patrząc
na nich, można było odnieść wrażenie, że ich relacja
jest wyjątkowo czuła i serdeczna. Zresztą to wrażenie nie
było dalekie od prawdy, bo chociaż ich miłość w wymiarze
erotycznym była zredukowana do zera, ich związek wciąż
opierał się na cichym porozumieniu – psychologicznej
umowie, która zawierała wszystkie elementy wzajemnego
szacunku, gotowości znoszenia zachcianek i dziwactw, do
których zalicza się na przykład nocne chrapanie. Było to
porozumienie, które obejmowało również zdolność do
podjęcia dodatkowego wysiłku, jakim była konieczność obcowania
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę z bądź
co bądź obcym człowiekiem.
Przez siedem lat Ingrid Jespersen traktowała dobrowolną
abstynencję seksualną małżonka jak kaprys losu,
coś, co musiała znosić, żeby móc docenić te lata, w których
żyła w zgodzie z żądzami ciała. Ale kiedy przed trzema
laty po raz pierwszy pozwoliła się posiąść swojemu dawnemu
uczniowi i kiedy ten sam szczupły i umięśniony
mężczyzna po niezwykle krótkim czasie, na skutek swojej
impulsywności, zupełnie się nie kontrolując, w chwili
ekstremalnego podniecenia wyszedł z niej i spryskał jej
piersi i brzuch ogromną ilością spermy, Ingrid Jespersen
ogarnęło uczucie spokoju i zadowolenia, tej samej harmonii,
którą potrafiła osiągnąć po wizycie u zabawnej
fryzjerki albo kiedy rozkoszowała się widokiem świeżo
umytych okien w swoim ogromnym mieszkaniu. Kochanek
nadał jej codziennemu życiu nowy wymiar. Potrzeba,
którą do tej pory odczuwała jako pewien brak i którą
nauczyła się bagatelizować, została w końcu spełniona
i zaspokojona. Przytulała się do Eyolfa mocno i czule.
Kołysała go w swoich ramionach. Błądziła palcami po
jego sprężystych plecach i umięśnionych udach. Odkrywała
zakątki jego ciała z zamkniętymi oczami – zadowolona,
że w jej życiu w końcu zapanowała harmonia.
I po raz pierwszy od długiego czasu, czując, jak penis jej
dawnego ucznia znowu sztywnieje między jej palcami,
i widząc, jak zimowe słońce wyłania się zza sąsiedniej kamienicy
i posyła w ich kierunku ostry jak igła promień,
Ingrid coś zrozumiała. Światło słoneczne przedzierało
się przez szczelinę w żaluzjach i trafiło w półkę z kryształowym
pingwinem, ozdobą przemieniającą światło
w miękki, wielobarwny dywan, w tęczę, która zdobi ich
nagie ciała i sprawia, że rozkosz cielesna staje się wizualnie
piękna. Właśnie wtedy Ingrid Jespersen zrozumiała,
że ta chwila będzie miała decydujące znaczenie
dla jej dalszego życia.
To, że do kolejnego spotkania doszło zaledwie tydzień
później, oboje uznali za coś absolutnie oczywistego. Teraz,
po trzech latach, nie potrzebowali żadnych pisemnych
umów, po prostu spotykali się w jego mieszkaniu
o stałej porze: w każdy piątek o wpół do dwunastej przed
południem. Poza tym cotygodniowym spotkaniem, któremu
zawsze towarzyszyła ta sama bolesna tęsknota za
ciałem i pieszczotami kochanka, nie kontaktowali się ze
sobą w żaden inny sposób. Czekała na te cotygodniowe
spotkania z Eyolfem tak samo jak na umówioną wizytę
z refleksologiem lub psychologiem. Spotkania z kochankiem
były czymś, co traktowała jak wyraz troski o swoje
zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie. I nie przyszło
jej do głowy, że młody mężczyzna może widzieć to inaczej.
Mijały tygodnie, potem miesiące. Z każdym spotkaniem,
każdą godziną, minutą rozkoszy byli coraz lepiej
zgrani pod względem fizycznym i psychicznym, co budziło
jej ogromną, niczym niezmąconą radość. Równocześnie
zakładała, że on także odczuwa z tego powodu
zadowolenie, w te wszystkie dni i wieczory, które spędzał
z dala od niej.
Tego ranka, kiedy już wzięła prysznic, umyła włosy,
wydepilowała nogi, posmarowała całe ciało kremem, polakierowała
paznokcie u stóp i nałożyła makijaż na policzki,
wargi, powieki, a zwłaszcza na zbyt mocno ukrwioną
i pokrytą zmarszczkami skórę pod oczami, Ingrid Jespersen
zawiązała płaszcz kąpielowy i przeszła się po mieszkaniu.
Przez kilka sekund stała w drzwiach do kuchni
i wpatrywała się w głęboki talerz z wiejskim motywem
z fabryki porcelany Porsgrund, którego dno pokrywały
resztki owsianki zalanej niskotłuszczowym mlekiem.
Nie namyślając się, chwyciła talerz i opłukała go w zlewie.
Łyżkę Reidar sam umieścił w zmywarce, a karton
mleka odstawił do lodówki. Na lodówce leżało starannie
złożone poranne wydanie „Aftenposten”. Reidar nawet
nie przejrzał gazety. Ekspres do kawy stojący na blacie
kuchennym był pełen. Ingrid Jespersen przelała jego zawartość
do dzbanka termicznego. Było wpół od dziesiątej –
do spotkania z Eyolfem zostały jeszcze dwie godziny. Za
pół godziny syn Reidara z pierwszego małżeństwa, Karsten
Jespersen, otworzy sklep z antykami należący do
jego ojca i znajdujący się na parterze domu. Zamierzała
zabrać kawę i zejść na dół do sklepu, żeby zamienić parę
słów z pasierbem i zaprosić jego i resztę rodziny na kolację
tego samego dnia. Chcąc skrócić czas oczekiwania,
włączyła radio, usiadła na kanapie w salonie i zaczęła
przeglądać poranną prasę.
(...)
Strona używa plików cookies zgodnie z polityką prywatności. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.