Zsuzsa Bánk, Pływak
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Węgry, 1956 rok: na ulice Budapesztu wjeżdżają czołgi, rewolucja kończy się klęską. Katalin opuszcza swoją rodzinę i ucieka przez zieloną granicę na Zachód. Zostawia męża i dwoje dzieci, którzy zaczynają wędrować po kraju, zatrzymując się w domach bliższych i dalszych krewnych: Bánk z mistrzostwem i ciepłem rysuje przed czytelnikami galerię zwariowanych postaci na egzotycznym tle węgierskiej prowincji. Dla Katy i Isti ta podróż jest zarazem podróżą w głąb własnych, wyimaginowanych światów. Historia opowiedziana przez Zsuzsę Bánk, której rodzice także uciekli z Węgier w 1956 roku, to przepiękna powieść o tęsknocie, o poszukiwaniu miłości i o końcu dzieciństwa, który jest zarazem końcem niewinności.
-
Zadziwiająca jest ta niezwykła zdolność literatury, która pozwala nam przeżywać cudze życie jak swoje, od środka. Zsuzsa Bánk daje nam taki prezent. W tej pięknej i przejmującej książce widzimy świat oczami dziecka, dziewczynki. Nie jest on ani łatwy, ani oczywisty, ani jednoznaczny. Bohaterka czyta go krok po kroku pełnym czułości, uważnym przyglądaniem się detalom, smakom, gestom, ale przede wszystkim ludziom, tym bliższym i dalszym. Dostajemy poruszającą opowieść o utraconych miłościach, przywiązaniu i poszukiwaniu własnego miejsca w najbardziej niegościnnych czasach ubiegłego wieku.
-
Młodzi niemieccy autorzy pojawiają się dziś i znikają coraz szybciej. (...) Można powiedzieć, że większość z nich znika szybciej niż się pojawia. Jedną z tych, którzy zostaną, nawet jeśli miałaby pozostać tylko przy tej jednej jedynej książce, jest Zsuzsa Bánk.
-
Zsuzsa Bank wspaniale pokazała świat wytrącony z równowagi, pozbawiony najważniejszego filaru. Nieobecność matki można bowiem czytać metaforycznie. Czekanie na matkę to jednocześnie beznadziejne oczekiwanie na jakąkolwiek odmianę. Co ciekawe, życie bohaterki w wolnych Niemczech też wydaje się beznadziejne, zbudowane na braku. Wszyscy stamtąd są dotknięci, wydrążeni, pozbawieni czegoś najważniejszego.
Za sprawą historii, owszem, ale za sprawą i samego życia. Tę beznadzieję i smutek Bank zamieniła w piękną opowieść
-
W tej opowieści ’pływa się’ z przyjemnością.
-
To bezwzględnie szczery opis, w którym węgierska rzeczywistość tamtych lat jawi się niczym sen.
-
Jej proza jest niemal prozą poetycką, dzieli się na samodzielne fragmenty, można by ją uznać za swoisty poemat opisowy, podzielony na księgi zatytułowane imionami bohaterów.
-
Pływak’ Zuzanny Bank to fascynująca opowieść o ludziach wydziedziczonych z własnego miejsca na ziemi, o emocjonalnych emigrantach.
-
Książka jest surowa w opisie, bardzo prostym językiem prowadzona, ale pełna pięknej poetyckości i namiętności towarzyszącej dzieciom stojącym na krawędzi przedwczesnej dorosłości, wkraczającym w świat ludzi ’dużych’.
Przeczytaj fragment ZamknijZsuzsa Bánk
Pływak
fragment
My
Miałam niewiele wspomnień o mojej matce. W zasadzie znałam ją tylko ze zdjęć, które mój ojciec przechowywał w małej kasetce. To były czarno-białe fotografie z szeroką białą ramką. Moja matka podczas tańca. Moja matka z zaplecionymi warkoczami. Moja matka boso. Moja matka z poduszką na głowie. Często oglądałam te zdjęcia. Był czas, że nie robiłam nic innego.
Z moim ojcem było podobnie. Spędzał całe dnie na rozkładaniu zdjęć na stole i ciągłym tasowaniu ich — jak przy grze w karty, może dziesięć, może sto razy. Wiedziałam, że to były dni, choć wtedy z pewnością nie miałam jeszcze poczucia czasu. Dla mnie istniał tylko czas, który znosiłam, i czas, którego prawie nie mogłam znieść.
Mój ojciec zostawiał na fotografiach odciski palców, ścierałam je, wyciągając zdjęcia z pudełka. Jedno szczególnie lubiłam. Przedstawiało moją matkę na polu. Miała ze sobą blaszankę z jedzeniem. Była w chustce zawiązanej pod brodą, wolną ręką osłaniała oczy. Na nogach nosiła sandały z rzemykami oplatającymi kostki. Nikt nie nosił wówczas sandałów, a już na pewno nie w pole. Mój ojciec nie wypuszczał tego zdjęcia z rąk. Leżał na kuchennej ławce, gapił się w sufit i palił. Nie słyszał wtedy nawet głośnego szczekania psa tuż przed własnym nosem. Na mojego brata Istiego i na mnie patrzył, jakbyśmy byli obcy. Nazywaliśmy to nurkowaniem. Ojciec nurkował. Ojciec znów poszedł nurkować. Czy ojciec wrócił z nurkowania?, pytaliśmy siebie nawzajem.
Wydaje mi się, że nigdy nie widzieliśmy ojca bez papierosów. Pachniały nimi jego ubrania, jego ręce, jego włosy. Rzucał je wypalone na podłogę, rozdeptywał żar i kiedy leżał na sofie, odkrywaliśmy białe punkciki popiołu na jego podeszwach. Niedopałki znajdowaliśmy nawet w winnicy, między rzędami winorośli i w piwniczce, pod beczkami z winem, obok koszów. Czasem w butelce pływały drobiny tytoniu, zauważaliśmy je, nalewając wino do szklanek.
Kiedy moja matka jeszcze dla mnie istniała, opowiadała nam bajki, mój brat sądził, że mówi prawdę. Wierzył, gdy mówiła, że nasza babka osiwiała w ciągu jednej nocy. Później tę historię opowiadali nam inni — tylko trochę inaczej. Historię o mojej matce, która wyjechała z kraju bez słowa. I historię o jej matce, która zestarzała się w ciągu jednej nocy.
Moja matka się z nami nie pożegnała. Poszła na dworzec jak każdego innego dnia. Wsiadła do pociągu na zachód, w stronę Wiednia. Wiedziałam, jak rzadko odjeżdżały z naszego dworca pociągi w stronę Wiednia. Moja matka musiała długo czekać. Miała wystarczająco dużo czasu, żeby się rozmyślić. Żeby zawrócić. Żeby powiedzieć nam do widzenia. Żeby jeszcze raz na nas spojrzeć.
Kiedy moja matka jeszcze z nami mieszkała, pracowała w fabryce w Pápie. Każdego ranka jeździła rowerem przez mgłę. Nasz pies biegł obok niej, ujadając, dopóki nie uciekła mu na głównej drodze. Budziłam się, gdy tylko słyszałam ją w kuchni. Kiedy zamykała drzwi, wstawałam, żeby patrzeć za nią z okna. Odsuwałam firanki i podnosiłam rękę, żeby jej pomachać. Mówiłam o niej sama do siebie, że przebija mgłę. Moja matka nienawidziła naszej wsi. Powtarzała, że dzieci tutaj umierają, wpadają do gnojówek. Duszą się. Gdzie tak jeszcze jest?
Isti kładł się pod drzwiami, nie chcąc jej wypuścić, i wtedy nasza matka spóźniała się do pracy. Dziesięć minut, nie więcej, ale potem jej nazwisko ponad tydzień wisiało na tablicy za wejściem do fabryki, żeby każdy mógł przeczytać: żona Velencei Kálmána spóźniła się. Praca zrujnowała jej gardło, mówiła. Strzępki bawełny wchodziły jej między zęby, gdy maszyna czyściła przędzę. Nasza matka, siedząc przy krosnach, przekładała czerwoną nitkę z prawej strony na lewą i z powrotem. Jeśli nitka się rwała, bo dzień był gorący, a powietrze suche, zwilżała ją wargami i wiązała. Kiedy szpulka się kończyła, zakładała nową, nawlekała nitkę, wciągając ją wargami przez małą dziurkę. Strzępki bawełny wpadały jej do gardła, przez lata połykała małe śmieci.
Mieszkaliśmy na zachodzie kraju. Moja babka kilka wsi dalej. Miała siwe włosy, które spinała w kok na karku, i najpiękniejsze usta na świecie, wszyscy tak mówili. Jej oczy były czarne jak oczy mojej matki, która jako mała dziewczynka próbowała je wybielić mydłem, bo ktoś we wsi powiedział do niej „cygańskie dziecko”. Moja babka mieszkała w różowym domu wśród pól i ogrodów. Każdej niedzieli droga do kościoła zajmowała jej ponad godzinę, szła między polami w stronę bicia dzwonów, głośniejszego z każdym krokiem. Na krótko przedtem, zanim za szeregiem drzew pojawiał się kościół, spotykała innych parafian, wchodzili do kościoła i pod czujnym okiem proboszcza składali ręce na śpiewnikach. Nie opuściła żadnej niedzieli. Chodziła na mszę nawet wówczas, gdy kaszlała już tak bardzo, że nie mogła mówić. Wierzyła, że musi, właśnie wtedy, że kaszel przejdzie, gdy tylko znajdzie się w środku, i rzeczywiście tak było: kaszel przechodził, gdy wchodziła do kościoła.
Moja babka tłumaczyła nasze sny. Gdy śniło nam się coś złego, mówiła, że to dobrze, a kiedy coś miłego, mówiła, że to powód do zmartwień. Być może zmyślała, bo czasem wydawało się, że ta zasada się nie zgadza. Okręcona sznurkiem paczka na plecach oznaczała długą drogę bez powrotu. Głęboka, brudna woda zapowiadała ciężką chorobę.
Moja babka smarowała mi kromki chleba smalcem, jadłam je w milczeniu przy kuchennym stole. Z lampy nade mną zwisał lep, czarny od much. Zastanawiałam się, jak umierały te muchy, na co. Mogły umrzeć dlatego, że były przyklejone? W letnie wieczory siadywałyśmy na podwórku, czekałyśmy, aż wokół nas zrobi się niebiesko, aż niebo się zbliży i pokaże pierwsze dwie, trzy gwiazdy. Moja babka nie stawiała pytań. Czasem zostawałam u niej całe dnie, nawet na noc. Lubiłam ciszę w jej domu, cienie na podwórzu. Nocą słychać było tylko psa szarpiącego się na łańcuchu. Wiedziałam, że nikt się nie martwi, nikt za mną nie tęskni. Tylko Isti patrzył na mnie z wyrzutem, kiedy wracałam i z daleka dawałam znać dzwonkiem od roweru. Upływały godziny, nim się do mnie odezwał.
Kiedy moja matka jeszcze z nami mieszkała, często jeździliśmy pociągiem. Wydaje mi się, że nie opuściliśmy żadnej drogi, która mogła nas dokądś zaprowadzić, żadnej miejscowości, w której kogoś znaliśmy, nawet przelotnie. Gdy wysiadaliśmy z pociągu, moja matka pluła na grzebień, robiła nam przedziałki we włosach i poprawiała ubrania. Wykorzystywała każdą okazję, żeby pochwalić się moim bratem i mną, chociaż nigdy nie byliśmy dziećmi na pokaz. Isti wyglądał tak, że ludzie pytali po cichu, jak ciężko jest chory. A ja, ja wyglądałam jak chłopak. Mój ojciec obcinał mi włosy, nim zdążyły dosięgnąć ramion. Później uznałam, że te wycieczki były częścią jej planu opuszczenia nas. Jeśli podobaliśmy się innym, to znaczyło, że łatwiej będzie się z nami pożegnać. Mimo to lubiłam ją. Mojego brata uderzyła kiedyś w twarz. Kiedy zaczął płakać, też się rozpłakała.
Nasz dom składał się z kuchni, spiżarni i pokoju. Moi rodzice spali razem w łóżku, a Isti i ja na dwóch leżankach obok nich. Mój ojciec chrapał, matka oddychała niespokojnie, a Isti mówił przez sen. Rozmawiał z naszym psem, którego potajemnie nazywaliśmy Kovács. Mój ojciec zabronił nadać mu imię. To tylko brudny, mały kundel, mówił, ze wszystkimi pchłami i kleszczami, jakie można złapać na naszym podwórzu, w moich wspomnieniach z tego podwórza zostało tylko trochę gliny i żwiru za parkanem, gołębnik i trzy akacje nad rowem.
Żyliśmy sami i dla siebie. Rzadko miewaliśmy gości. Na Wielkanoc na nasze podwórko wpadało kilku chłopaków ze wsi, opryskując moją matkę i mnie wodą kolońską. Wesołych Świąt!, krzyczeli, a ojciec wtykał im w ręce monety. Zapach wody kolońskiej zostawał na mojej szyi, na ramionach przez kilka dni. Nie wiedziałam, czemu miało służyć to opryskiwanie. Robią to, żebyśmy nie przekwitły, mówiła moja matka. Nie mieliśmy wanny, tylko blaszaną miednicę, w której namydlali nas, aż szczypały oczy. W zimie matka siadała po myciu obok pieca, suszyła włosy. Latem wychodziła na podwórze, dopóki mój ojciec tego nie odkrył i jej nie zabronił. Nie było nikogo, kto mógłby zobaczyć moją matkę, ale życzenie mojego ojca było rozkazem. Moja matka nigdy nie sprzeciwiła się mojemu ojcu. Opuściła go.
Kiedy moja matka odeszła, ojciec zaczął sypiać w kuchni. Nocą otwierał drzwi do pokoju, wtedy się budziłam. Myślę, że chciał sprawdzić, czy jeszcze tam jesteśmy, Isti i ja. Na początku opowiadał nam, że moja matka jest u krewnych w Debreczynie. Isti pytał, dlaczego się nie pożegnała, a mój ojciec mówił: pojechała wczesnym pociągiem, spaliście jeszcze. Wiedziałam, że nie było tak wczesnego pociągu, wiedziałam, że chodzi o coś innego, coś się zmieniło, tego ranka i poprzedniej nocy. Może dlatego, że mój ojciec się wtedy zawahał, zanim odpowiedział, może dlatego, że w ogóle zadał sobie trud, żeby odpowiedzieć. Pobiegłam do babki i zostałam tam, dopóki nie zaczęłam tęsknić za domem. Było zimno, ale pozwoliła mi siedzieć na podwórzu, na ławce mokrej od ostatniego deszczu. Przeciągałam palcami po wodzie i czekałam, chciałam, żeby znowu zaczęło padać, żeby deszcz przemoczył mój płaszcz, moje rajstopy, moje buty, żeby przemoczył także i mnie, może mnie rozpuścił, a ja, ja mogłabym popłynąć z wodą — dokądkolwiek.
Gdy ludzie zaczęli po mszy opowiadać, że moja matka wsiadła z przyjaciółką do pociągu, bez walizki, bez torby, bez pożegnania, i kiedy mówili, że ja siedzę w listopadzie na deszczu i nikt mi nie zabrania — dopiero wtedy mój ojciec sprzedał gospodarstwo. Musieliśmy zostawić Kovácsa. Isti krzyczał. Nożyczkami wyciął mu kłąb sierści i schował do kieszeni spodni.
Na początek mieliśmy się zatrzymać u matki mojego ojca. Mieszkała na wschodzie kraju. Jechaliśmy trzy dni pociągiem. Może dlatego, że ojciec nie wiedział, dokąd pójść, co począć z sobą samym, z nami. Niewykluczone, że chciał odsunąć to, co teraz miało się zacząć. Jechaliśmy godzinę, wysiedliśmy, przesiedliśmy się, znów jechaliśmy godzinę, przyglądaliśmy się znakom z nazwami miejscowości, przesuwającym się powoli za oknem pociągu, czekaliśmy na dworcach, patrzyliśmy na tory, nocowaliśmy u ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałam, dawaliśmy się obejmować, całować, wsiedliśmy do autobusu, później znowu do pociągu, potem do następnego, odjeżdżaliśmy coraz dalej i dalej od nas i od wszystkiego, co znaliśmy.
Isti nie przestawał płakać. W Budapeszcie mój ojciec zaczął krzyczeć, przestań wreszcie, ludzie w przedziale patrzyli najpierw na niego, bo krzyczał, później na Istiego, bo ten rozpłakał się jeszcze głośniej. Ojciec wstał, wyszarpał nasze bagaże z półki i wysiedliśmy z pociągu w poszukiwaniu domu przy Hőgyes Endre utca, w pobliżu obwodnicy. Tu mieszkała ciotka mojego ojca. Padał deszcz. Odkąd wsiedliśmy do pociągu w Vat, ojciec odzywał się do nas tylko wtedy, kiedy było to konieczne: usiądź, uspokój się, przestańcie się bić, tak, niedługo dojedziemy. Teraz w obydwu rękach niósł wielkie walizki, popychał nas przed sobą w deszczu, szukał numerów domów i w pewnej chwili powiedział: stop.
Stanęliśmy przed ciemną kamienicą i spojrzeliśmy w górę na jej fasadę. Za brudnymi szybami migotało światło. Ktoś zamknął okno. Z radia dobiegała muzyka. Ojciec zapalił zapałkę i zbliżył płomień do domofonu. Obok dzwonków zwisały luźne kable. Tynk odpadał. Kiedy ojciec nacisnął palcem dzwonek, coś za nim się osypało. Brama otwarła się ciężko. Przeszliśmy kilka kroków w ciemności, wzdłuż ściany czarnych blaszanych skrzynek na listy i wyjrzeliśmy na wielkie podwórze, w którego środku padał deszcz. Ktoś postawił tam kilka doniczkowych roślin. Woda spływała po ścianach i rozlewała się po ziemi. Wspięliśmy się po szerokich schodach, przeszliśmy przez galeryjkę, obok obcych pokoi, za zasłonami poruszały się cienie. To było małe, ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze. Manci otworzyła drzwi i objęła nas, zalewając się łzami. W jedynym pokoju posłała łóżko, w którym Isti i ja natychmiast zasnęliśmy. Śniła mi się matka. Siedziała na podwórzu i suszyła włosy.
Każdego ranka Manci budziła nas rogalikami posmarowanymi grubo masłem. Jak miała pieniądze, prowadziła nas w południe do restauracji samoobsługowej. Nad wejściem były neonowe litery i kiedy deszcz bił o szyby, wkładało się mokre parasole do małej wanny. Ustawialiśmy się z Istim w kolejce z wielkimi tacami i braliśmy jedzenie z gablot. Isti podnosił klapy, puszczał je, aż talerze za szkłem podskakiwały i ktoś w czepku i w fartuchu zaczynał krzyczeć na Manci, czy nie widzi, co to dziecko wyprawia?
Od babki dowiedziałam się, że Manci była kiedyś żoną celnika i miała małą rentę. Jej mąż zawsze dostawał najlepsze kawałki mięsa, Manci tylko resztki. Miała białe loki, które chowała pod fryzjerską siateczką, i delikatną porcelanę w kredensie. Mówiliśmy do niej chrzestna — tak jak nazywał ją ojciec. Kładąc się spać, smarowała dłonie gliceryną i wkładała plastikowe rękawiczki dołączone do opakowania farby do włosów. Spała na plecach i nie ruszała się przez całą noc. Czasem tylko słychać było cichy szelest rękawiczek.
W dzień Manci nosiła perlonowe pończochy, wieczorem prała je w miednicy i wieszała na sznurku w kuchni. Woda kapała do brudnych garnków i talerzy, mieszając się z resztkami oleju. Przyglądałam się kolorowym kałużom, krople podskakiwały na nich, zanim rozpływały się w kręgi, zielone, żółte i liliowe. Za kuchennym oknem był mur, oddalony może o pół metra. Kiedy padało, spływała po nim woda, a Isti i ja, siedząc na leżance, wpatrywaliśmy się w ten mur za tym kuchennym oknem, przed tym domem, w tym mieście, o którym babka mówiła, że ma gorączkę, tak jak ten chłopak z Vat, który umarł na gorączkę ubiegłego lata, taką samą gorączkę miał Peszt.
Ojciec wychodził na całe noce. Nie żegnał się, trzaskał drzwiami i wracał dopiero około południa. Kładł się obok nas na leżance, a my obserwowaliśmy, jak zasypia. Erzsi, sąsiadka Manci, bywała u nas często, chociaż Manci mówiła, że Erzsi beczy jak koza. Przynosiła gazety z nagłówkami typu „Największy tort Węgier” albo „Skoda dla całej wsi”. Kiedy ojciec zasypiał, Erzsi szeptała do mnie, wiesz, gdzie był? Kręciłam głową i patrzyłam w podłogę. A pani wie?, pytałam, Manci beształa ją, zostaw małą w spokoju. Odtąd patrzyłam za ojcem, jak wychodził z mieszkania. Erzsi wiedziała, dokąd chodził. Ja nie.
Obudziłam się w nocy. Usłyszałam głos mojej matki, zobaczyłam jej twarz i pobiegłam do drzwi, które Manci właśnie dla niej otwarła. Było cicho i ciemno. Odsunęłam zasuwę, wyjrzałam na podwórze i czekałam. Byłam pewna, że może pojawić się w każdej chwili, tam na dole, na tej dużej plamie asfaltu. A ja, ja zamknęłabym drzwi i poszłabym tak, jak stałam, bez butów, w koszuli, przebiegłabym przez galeryjkę, zbiegłabym po schodach. Isti i ojciec by zostali, nawet bym ich nie budziła. Stałam długo. Dopiero kiedy zaczęłam trząść się z zimna, wróciłam do łóżka.
Budapeszt był szary. Gdziekolwiek spojrzeć, tylko mury, drzwi, ściany. Na ulicy zadzierałam głowę, wypatrując wąskiego paska błękitu. Chciałam uciec. Marzyłam, że moja matka przyjedzie i nas stąd zabierze. Wiedziałam, że tak się nie stanie. Czułam się, jakby ktoś zatrzymał wszystkie zegary, jak gdyby nasz czas nie posuwał się naprzód. Jakby ktoś zanurzył Istiego i mnie w syropie i o nas zapomniał.
Wolno nam było z Istim wychodzić na podwórze, na inne podwórza i na ulicę, ale nie dalej niż do obwodnicy. Zbiegaliśmy po szerokich schodach. Skrzynki na listy dawały się łatwo otworzyć. Przeglądałam cudzą pocztę i wybierałam najładniejsze koperty. Isti stał przy drzwiach i jeśli ktoś nadchodził, gwizdał przez zęby tak głośno, jak tylko umiał. Czasem otwierałam jakiś list, wynosiłam go na ulicę i wyrzucałam za następnym rogiem. Udawaliśmy, że dostaliśmy pocztę, że to do nas, właśnie do nas, ktoś napisał.
Od czasu do czasu uciekałam. Zostawiałam Istiego, który wołał za mną z klatki schodowej, zdrajczyni. Biegłam nad Dunaj, chociaż Manci tego zabraniała, wyciągałam ramiona, podnosiłam kurtkę nad głowę i próbowałam złapać wiatr w nią albo w plastikowe worki, które Manci trzymała pod poduszką na krześle jak największy skarb. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Vat, biegałam tak z prześcieradłami po podwórzu, aż matka wołała, powieś je wreszcie.
Mój ojciec nie robił nic, żeby wyjechać z Budapesztu, powiedzieliśmy mu, że chcemy wrócić. Dokąd?, spytał, i kiedy Isti odparł: do domu, po raz pierwszy zabrzmiało to dziwacznie. Przez całą długą zimę zostaliśmy w mieście, które było szare od sadzy, dymów, deszczu. Spędziliśmy z Manci Boże Narodzenie, pocałowaliśmy się na sylwestra. Manci usnęła na leżance w kuchni już po jednym kieliszku szampana, który wypiła z ojcem o północy.
W nowym roku babka napisała, że ma wieści od mojej matki, która przesłała pozdrowienia za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, przez radio. Jest na Zachodzie, na zachodzie Niemiec. Natychmiast zaczęłam uważać, żeby nikt nie wyłączał radia, wsłuchiwałam się w obce głosy, opowiadające niezrozumiałe dla mnie rzeczy. Kiedy inni wychodzili, ja jeszcze zostawałam. Nie nadali żadnych pozdrowień. Przynajmniej nie dla nas.
Później babka przysłała nam listy mojej matki i kartkę, na której było napisane, że wszystkie zostały otwarte i ponownie zaklejone. Moja matka pisała, że jest w obozie, w małym mieście. W gospodzie dwóch Węgrów wszczęło burdę i właściciel powiesił nad wejściem szyld: Węgrom wstęp wzbroniony. Następny list był z innego miasta, bardziej na północy, moja matka pracowała tam jako pomywaczka w restauracji. Manci czytała nam te listy, kiedy nie było ojca, zmuszaliśmy ją, żeby czytała po wielekroć, chociaż znaliśmy każde słowo, każde zdanie. Jeśli coś opuszczała, Isti skarżył się, że nie przeczytała o obozie albo o kieliszkach, a Manci za każdym razem mówiła, wasza matka miała tu tak samo dobrze.
Gdy nastało lato, zaczęłam chodzić popołudniami nad Dunaj, kładłam się na trawie, przyglądałam się kajakarzom i kołysałam się w takt ich komend, głośnych, ostrych głosów, tak innych od miękkiego, cichego szemrania wody. Wyobrażałam sobie pociąg jadący powoli przez noc i siebie jako jedynego pasażera. Często uciekałam w ten sposób z Pesztu. Udawało mi się to nawet bez zamykania oczu. Uciekałam od Manci kładącej się wieczorem z uniesionymi nogami, uciekałam od Istiego, od miasta, od muru widzianego z okna w kuchni. Mój pociąg jechał w stronę jasnego księżyca. Przejeżdżał ze stukotem przez stalowe mosty. Patrzyłam w dół na rzeki, których istnienia mogłam się tylko domyślać w ciemności.
Czasem ojciec spędzał z nami cały dzień. Nie mieliśmy pieniędzy na basen, ale ojciec znał przy Palatinus miejsce, gdzie z łatwością można było przeskoczyć przez płot. Podsadzał nas, później sam się podciągał. Po drugiej stronie zeskakiwał, a my, piszcząc, zsuwaliśmy się w jego ramiona. Ani Isti, ani ja nie umieliśmy pływać. Nikt nie umiał, przynajmniej tam gdzie mieszkaliśmy. Tylko mój ojciec. Pływał, a my przyglądaliśmy się mu z brzegu. Nie przeoczyłam ani jednego jego ruchu. Podnosił i opuszczał głowę, układał usta w „o” za — każdym razem, kiedy się wynurzał, wyrzucał ramiona do przodu, a kiedy znowu je chował, wypychał tak dużo wody, że przelewała się przez brzeg basenu. Przed moimi stopami tworzyły się małe kałuże, w których moczyłam palce. Isti przykładał twarz do ciepłego asfaltu. Kiedy podnosił głowę, na policzku miał przyklejone małe kamyczki.
W basenie z falami ojciec podnosił nas wysoko, Isti miotał się w jego ramionach jak ryba wyrzucona na brzeg. Krzyczeliśmy, gdy zbliżała się duża fala i uderzała ojca w twarz, wspinaliśmy się na jego złożone dłonie i rzucaliśmy się w tył. Byliśmy niezmordowani. Dopiero kiedy zaczynaliśmy szczękać zębami z zimna, ojciec wysyłał nas do basenu z ciepłą wodą, kładliśmy się na plecach, wystawiając stopy z wody. Wieczorami przed zaśnięciem Isti mówił, że chciałby zostać pływakiem.
Kiedy ojciec zostawiał nas samych na całe dnie, chodziliśmy z Istim na Dworzec Wschodni. Przebiegaliśmy przez tory, stawaliśmy na peronach i pluliśmy na przejeżdżające tramwaje. Gdy nabraliśmy wprawy, zaczęliśmy pluć na pociągi. Najchętniej na pociągi jadące w naszym kierunku, w kierunku naszej wsi. Plując, krzyczeliśmy, ucałuj Vat!, pozdrów Vat! Ucałuj od nas Kovácsa! Później, zmęczeni, uciekaliśmy przez dworcową halę. W drodze do domu Isti po wielekroć powtarzał nazwy miast, które ogłaszano przez megafon, a ja mówiłam: jakbyś wiedział, gdzie to jest. Wymawiał je tak, jakby nie były nazwami miast, tylko czymś innym, przysłowiem, modlitwą. Czasem wydawało mi się, że należy wymawiać je dokładnie tak jak on, kiedy powtarzał szybko, jednym ciągiem: Hatvan-Hatvan-Hatvan, Gödöllő-Gödöllő-Gödöllő.
Isti marzył o tym, żeby kupić ryby i wpuścić je do akwarium. Przyglądać się, jak pływają, tego chciał. W Peszcie był sklep z rybami, tylko o kilka ulic od Hőgyes Endre utca. Często tam chodziliśmy. Staliśmy przed wystawą i obserwowaliśmy ryby. Jak poruszały płetwami. Jak trzepotały wyjmowane z basenu. Jak traciły kolory. Pewnego razu Isti opróżnił przed sprzedawcą swoją blaszaną puszkę, wysypując jej zawartość na wielki stół. Sprzedawca nalał wody do plastikowego worka i wpuścił do niego siedem ryb, które natychmiast zaczęły się miotać. Siedem ryb! Siedem ryb dla mnie pływa!, śpiewał Isti w drodze powrotnej, podskakując tak wysoko, że woda wylewała się z worka. Ostatni raz taki szczęśliwy był pewnie wtedy, kiedy ochrzciliśmy Kovácsa Kovácsem.
Ryby pływały przez trzy dni w starym wiadrze w kuchni Manci. Rano wrzucaliśmy im resztki jedzenia, przyglądając się, jak biją się o okruchy chleba, uderzając płetwami tak gwałtownie, że woda pryskała na kuchenną podłogę. Małą czarną rybę Isti nazwał Królową. Dlaczego? Sądzisz, że to samiczka?, spytała Manci. Jest jedyną, która błyszczy, odpowiedział Isti.
Kiedy ojciec wrócił i zobaczył ryby, strasznie się zdenerwował. Wygonił nas z kuchni i zamknął drzwi na klucz. Gdy po chwili nas zawołał, wiadro było puste. Ryby leżały na stole, dokładnie oczyszczone, równo obok siebie. Mój ojciec obciął im głowy. Isti wziął resztki Królowej i zniknął. Nie odzywał się do nas przez trzy tygodnie. Zapadł w jakiś letarg, gorszy niż nurkowanie ojca. Bałam się. Jak ojciec kładł mu rękę na ramieniu, strząsał ją. Kiedy do niego mówiliśmy, udawał, że nas nie słyszy. Być może rzeczywiście nie słyszał.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Inna Europa, Inna Literatura
- Tłumaczenie: Elżbieta Kalinowska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 296
- ISBN: 838975512-2
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004