Lechosław Herz, Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Partner wydania: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem
Magii Tatr ulega każdy, kto spojrzy na górskie szczyty, ale żeby znaleźć się w gronie prawdziwie wtajemniczonych, trzeba umieć patrzeć tak jak autor tej książki. Wtedy można zobaczyć pluszcza korduska, pomurnika, płochacza, krzyżodzioba, orła szybującego nad granią, świstaki i kozice. Usłyszeć głuszca czy jelenia na rykowisku. A u podnóża skalistych szczytów, tam gdzie rozciągają się lasy, trafić do matecznika, w którym żyje niedźwiedź. Przekonać się, że nie taki wilk straszny, za to człowiek owszem. Bo Tatry, wieczne i wielkie, raj dla tych, co rozumieją i szanują piękno przyrody, są bardzo poważnie zagrożone. Dlatego w granicach Parku Narodowego utworzono liczne obszary rezerwatów ścisłych, do których wstęp mają tylko nieliczni. Wśród nich jest Lechosław Herz, a co widział tam, gdzie zwykły śmiertelnik wejść nie ma prawa, opisał w tej książce. I jeszcze, jak to drzewiej w Tatrach bywało i jak jest teraz. I jak kłusownik stał się obrońcą tatrzańskiej przyrody. I jakie cuda dzieją się na oczach turystów, nawet gdy tego nie widzą.
-
„Inteligenci warszawscy ukrywają się dzisiaj za parawanem ironii i szyderstwa” – pisze Lechosław Herz, wspominając swoją wizytę w zakopiańskim Muzeum Kornela Makuszyńskiego. I dalej stwierdza, że „słodycz i szlachetność” w pisarstwie „pana Kornela”, chociaż niemodne i dla wielu nieznośne, są mu jednak bliskie.
„Świsty i pomruki” nie szydzą, nie skandalizują, nie łamią żadnego tabu. Prosta, szczera opowieść – trochę zabarwiona nostalgią – o górach, które autor kocha, i o dzikich zwierzętach, którymi jest zafascynowany. Aktor z zawodu, przyrodnik amator, przyznaje otwarcie: „nie wstydzę się tego wzruszenia, które towarzyszy wędrówce”. Skorzysta na tym wzruszeniu czytelnik. Spędzi kojące chwile w tatrzańskich ostępach. I może pomyśli, że świat jest piękny i wcale jeszcze nie zwariował.
-
Trzeba prawdziwie ukochać te góry, żeby dostąpić nagrody. Wytropić pluszcza, pomurnika, płochacza, świstaka, kozicę, orła albo niedźwiedzia. Tatrzańskie zwierzęta nie lubią niedzielnych turystów.
-
"Świsty i pomruki" to z książka wyjątkowa. Po pierwsze, pokazuje, jak wyglądały Tatry kilkadziesiąt lat temu: nieskalane turystycznym hałasem, bałaganem i pośpiechem. Po drugie, opisuje miejsca, których zwykły turysta nie ma prawa widzieć.
-
Lechosław Herz w czwartej książce Czarnego z serii zakopiańskiej oferuje nam zupełnie inną wędrówkę niż ta, którą możemy obecnie – zwłaszcza latem – odbyć po tatrzańskich szlakach.
Przeczytaj fragment ZamknijLechosław Herz
Świsty i pomruki
Sceny tatrzańskie
fragment
Opowieści z dreszczykiem
Niedźwiedź owiany jest legendą zwierzęcia krwiożerczego. Zupełnie niesłusznie. Z przytoczonych powyżej opowieści myśliwskich wyraźnie widać, że bardziej krwiożerczy bywa człowiek. Niedźwiedź, jak każde inne zwierzę, nigdy nie atakuje człowieka bez powodu. Robi to tylko wtedy, gdy jest ranny lub zdenerwowany – być może z powodu wcześniejszego spotkania z innym człowiekiem – lub gdy zostanie zaatakowany.
Każde zwierzę ma swój dystans ucieczki i dystans ataku. Dystansem ucieczki nazywana jest ta odległość, która – jeśli przekroczy ją na przykład człowiek – powoduje, że zwierzę ucieka. Na ogół zwierzęta jednego gatunku mają mniej więcej tę samą granicę dystansu ucieczki, swojej strefy bezpieczeństwa. Jedne zwierzęta mają tę strefę dłuższą, inne krótszą. Bocian biały ma inny dystans ucieczki, gdy jest na gnieździe, inny, gdy żeruje na łące. Samica myszołowa zrywa się z gniazda, gdy zbliża się do niego człowiek. Samica orlika krzykliwego siedzi na jajach cierpliwie, mimo obecności intruza bezpośrednio pod drzewem, na którym umieszczone jest gniazdo; ucieka dopiero, gdy postukać w pień drzewa. Warszawskie dzikie kaczki inaczej się zachowują, gdy przebywają zimą na niezamarzniętej Wiśle, inaczej, gdy przylatują na żer do parków. W parkach dają się karmić niemalże z ręki. Dystans ucieczki naszych ssaków drapieżnych, na przykład rysia i niedźwiedzia, jest najdłuższy.
Dystans ataku jest krótszy od dystansu ucieczki. Atak następuje wtedy, gdy na ucieczkę już jest za późno. Dlatego w jednym z amerykańskich parków narodowych, gdzie niedźwiedzie są szczególnie liczne, poleca się tu samotnym, aby śpiewali w czasie wędrówki, niejako uprzedzając hałasem zwierzęta o swojej obecności, tak aby one miały czas na ucieczkę.
Spotkanie z niedźwiedziem może być jednak niebezpieczne i o tym należy pamiętać, także w czasie zwykłej turystycznej wędrówki po Tatrach. Również po Bieszczadach, jako że te dwie grupy górskie są głównymi ostojami niedźwiedzia w Polsce. Były niedźwiedzie spotykane i w masywie Babiej Góry, i Policy, notowano je nawet w Beskidzie Śląskim. Jednak stałymi ostojami niedźwiedzia brunatnego w Polsce są – jak na razie – tylko Bieszczady i Tatry.
W roku 1918 w rejonie Zazadni natknął się strażnik leśny na dwa małe niedźwiadki. Wiedząc, czym może grozić spotkanie z ich matką – cofnął się. Nie zdążył cofnąć się do końca. Z gąszczu wypadła niedźwiedzica, tak szybko, że strażnik nie zdołał użyć strzelby. Niedźwiedzica zaatakowała człowieka, zdarła mu skórę z głowy, złamała dwa żebra, dotkliwie pogryzła ręce i nogę. Uratował go towarzyszący mu… mały piesek. Szczekając, począł gonić jednego z niedźwiadków. Matka pobiegła za spłoszonymi przez pieska małymi, strażnik zaś zdołał się jakoś pozbierać i dojść do drogi, gdzie go znaleziono nieprzytomnego.
Rok później inna zapewne niedźwiedzica z dwójką młodych poturbowała boleśnie góralczyka z Cichego na stokach Magury pod Witowem. Przewróciła chłopca, zdarła skórę z włosami z głowy i pozostawiła ślady zębów na czaszce. Jak się okazało, była ranna, niedługo przedtem ktoś ją postrzelił.
Jeszcze inna niedźwiedzica szalała na Spiszu w roku 1927. W lesie pomiędzy Jurgowem a Rzepiskami zabiła dziewczynę zbierającą grzyby. Koło Jurgowa napadła na syna leśniczego i zdarła zeń kabat. Podczas gdy zabawiała się odzieniem, chłopak zdołał wdrapać się na drzewo. Po drugiej stronie granicy, koło wsi Osturnia, dwaj chłopcy zobaczyli młode niedźwiadki kręcące się między owcami. Próbowali je przepędzić, gdy z lasu wypadła matka. Jednego chłopca poturbowała, drugiego zabiła…
Wiele tych dramatycznych spotkań kończyło się szczęśliwie. Ich bohaterowie przeżywali jednak niezwykłe doprawdy przygody.
Pewnego dnia grudniowego przerażony góral wypadł z lasu na Siwą Polanę w Tatrach Zachodnich. Dobiegł do jednego z szałasów, gdzie znajdowali się ludzie, i… nie mógł powiedzieć ani słowa. Przez dwie godziny nie mógł wypowiedzieć żadnego słowa, w tak wielkim był szoku. Dopiero potem zaciekawieni, ale i przerażeni trochę jego wyglądem ludzie, dowiedzieli się, co się stało.
Wyprawił się do lasu w Chochołowskiej, aby wybrać miejsce, przygotować posusz i zebrać go w kupki dla ułatwienia sobie późniejszego transportu należącego mu się drewna opałowego. Zbierając po drodze suche gałęzie, dotarł do olbrzymiego wykrotu, powalonego przez wiatr halny. Uradował się, widząc obok wykrotu stertę gałęzi, jakby opartych o korzenie wykrotu. Jakby natura mu sprzyjała, pół furmanki miał już przygotowane, tylko przyjechać furą i załadować.
Wszedł na stertę i w tym momencie towarzyszący mu pies zaczął warczeć, węszyć i fukać, wpychając się pod wykrot. Nagle ziemia zadrżała pod człowiekiem i spod wykrotu wyszedł powolutku olbrzymi niedźwiedź, który tu właśnie przygotował sobie swoją gawrę przeznaczoną na zimowy sen. Oganiając się od psa, niedźwiedź pobiegł w głąb lasu. Góral zaś zaczął uciekać w drugą stronę, aż dobiegł do szałasów na Siwej Polanie…
Na podstawie tropienia i obserwacji stwierdza się, że po polskiej stronie Tatr przebywa okresowo od czterech do dwunastu osobników. Najczęściej spotyka się je w rejonie Wołoszyna i Roztoki oraz w Dolinie Chochołowskiej. Gdyby jednak spojrzeć na mapę z zaznaczonymi miejscami, gdzie napotkano tropy lub same zwierzęta, okazałoby się, że są one prawie wszędzie. Spotykano je na reglach tuż nad Zakopanem, w Dolinie Bystrej pomiędzy Rondem a Kuźnicami, w Dolinach Strążyskiej i ku Dziurze.
Niektóre ze spotkań są prawdziwymi opowieściami z dreszczykiem.
Niesamowitą przygodę miał w końcu sierpnia 1968 roku pewien turysta kontemplujący krajobraz na szlaku w rejonie Waksmundzkiej. Oto bezszelestnie podszedł do niego z tyłu kilkuletni niedźwiedź, stanął na tylnych łapach i zaczął dobierać się do plecaka wiszącego na ramionach turysty. Na swoje szczęście turysta ten miał doświadczenie z amerykańskich parków narodowych, gdzie niedźwiedzie są znacznie liczniejsze i bardziej „rozbisurmanione” przez niesfornych i karmiących je turystów. Teraz więc, widząc go kątem oka, słysząc jego sapanie i czując jego oddech na karku, zdołał pomimo to wytrwać nieruchomo. Poskromił nawet odruch sięgnięcia po aparat fotograficzny. Niedźwiedź zresztą zaraz uszedł w kosówkę, zaniepokojony ruchem innych turystów będących w pobliżu. Jednak niechcący zadrasnął turystę w policzek, powodując krwawiącą ranę.
Nieruchomość jako sposób na przetrzymanie ciekawości niedźwiedzia? Wymaga to silnych nerwów. Nieruchomość uratowała także leśniczego poronińskiego, jeszcze przed II wojną światową. Z ciupagą wybrał się on do lasu, by cechować drzewa, które miały być przeznaczone na wyrąb. W pewnym momencie zbliżył się do upatrzonego świerka i skamieniał z przerażenia z podniesioną do góry w zamachu ciupagą… Na wprost niego dźwigał się z legowiska, mrucząc z niezadowoleniem, niedźwiedź. Leśniczego uratowało to, że zupełnie znieruchomiał. Niedźwiedź się oddalił.
Nieprawdopodobnym się wydaje spotkanie z niedźwiedziem, jakie miał jeden ze strażników Tatrzańskiego Parku Narodowego pod koniec lutego 1974 roku. Sprawdzając pogłoski o pojawieniu się niedźwiedzia w środkowych partiach Doliny Kościeliskiej, poszedł samotnie na nasłonecznione i już wolne od śniegu zbocza Kominiarskiego Wierchu nad Doliną Smytnią. Ponieważ teren był eksponowany, skalisty, niewygodny do wędrówki, strażnik podpierał się znalezioną gałęzią.
Po dłuższym marszu wspiął się na wąską półeczkę ograniczoną od wierzchołka stromym urwiskiem skalnym, a od strony doliny eksponowanym zboczem. Idąc tą zwężającą się półką, natknął się – oko w oko – na wygrzewającego się w promieniach wiosennego słońca niedźwiedzia. Zaskoczony zwierz natychmiast stanął w pozycji obronnej na tylnych łapach. Sytuacja była groźna. Na dodatek wspomniana półka kończyła się tuż za niedźwiedziem. Jedyna droga odwrotu, dla człowieka i dla zwierzęcia, wiodła do tyłu, za plecy strażnika…
Przestraszony strażnik – zupełnie odruchowo, bez zastanowienia się, co robi – uderzył niedźwiedzia trzymaną w ręku gałęzią po głowie i po pysku! Niedźwiedź w odpowiedzi schwycił gałąź zębami i przełamał ją. Potem – ruszył do przodu! Minął przerażonego strażnika, ocierając się o niego, pomknął wąską półeczką, w łagodniejszym już terenie zeskoczył z niej i pobiegł w dół, do lasu.
Rok później, w okolicach Doliny Zbójnickiej w rejonie Starych Kościelisk, inne, lecz nie mniej dramatyczne spotkanie miał także inny parkowy leśnik. Szedł pod górę dosyć stromym stokiem pełnym powalonych przez wiatr halny drzew. Wśród tych wykrotów i wiatrołomów stał niedźwiedź. Zapewne niedźwiedź wcześniej zauważył człowieka niż człowiek niedźwiedzia. Kiedy strażnik go spostrzegł, niedźwiedź stał już w pozycji obronnej. Strażnik usiłował się uchylić, schować za powalone drzewo i w tym momencie otrzymał lekkie uderzenie w pośladek. Niedźwiedź po prostu odsunął człowieka ze swojej drogi, dał mu jakby „klapsa”.
Kilka lat później rozmawiałem z tym mężczyzną na temat tego spotkania.
– I co? Bardzo się pan bał?
– Nie, wcale się nie bałem – powiedział. – Tylko potem, jak już niedźwiedzia straciłem z oczu, strasznie mi się zachciało palić. Papierosy miałem w tylnej kieszeni. Sięgnąłem więc ręką i poczułem, że w kieszeni mam mokro! Wyjąłem rękę i zobaczyłem, że cała jest we krwi.
Lekkie, bez mała przyjacielskie uderzenie potężnego zwierzęcia w pośladek człowieka spowodowało rozdarcie spodni, bielizny i przecięcie mięśni. Bohater tego spotkania wylądował na kilkanaście dni w zakopiańskim szpitalu. Leśnicy natomiast, tropiąc owego niedźwiedzia, stwierdzili, że była to niedźwiedzica z małym. Małego niedźwiadka przy spotkaniu strażnik nie zdążył zobaczyć, działo się to wszystko zbyt szybko.
Znacznie więcej spotkań, aczkolwiek równie dramatycznych, nie jest aż tak groźnych w skutkach.
Oto kilku turystów wracało z Wołoszyna. Był rok 1927. Wołoszyn nie był jeszcze objęty granicami rezerwatu ścisłego i dozwolone było poruszanie się po całym jego masywie, a ścieżka wytrasowana w roku 1903 przez księdza Walentego Gadowskiego ułatwiała znacznie wędrówkę grzbietem tej góry. Turyści zeszli z grani i zatrzymali się na odpoczynek. Zdjęli plecaki, rozebrali się i zaczęli opalać.
I wtedy niespodziewanie pojawiła się niedźwiedzica z małymi. Turyści, nie namyślając się długo, wdrapali się na pobliski świerk. Niedźwiedzie tymczasem dopadły pozostawionych w plecakach zapasów żywności.
Jeden z turystów miał w plecaku większą ilość pieniędzy. Wpadł w popłoch: co będzie, jak niedźwiedzie zwiedzą się o tym i dobiorą do walorów? Gotowe przecież zniszczyć banknoty. To takie nieodpowiedzialne zwierzęta! Już zaczął się zbierać do schodzenia z drzewa, by zabezpieczyć swój majątek, gdy towarzysze niedoli, wiszący jak małpy na gałęziach świerkowych, wytłumaczyli mu, że ta gra nie jest warta tej świeczki.
Zaczęto wrzeszczeć, hałasować. Niedźwiedzia rodzina wreszcie nie wytrzymała tego tumultu i wycofała się do lasu…
Zupełnie gdzie indziej dwóch zupełnie innych taterników z powodu niedźwiedzia jednak przesiedziało całą noc. Nie na drzewie, co prawda, lecz przy ognisku. Było to w październiku 1976 roku. Taternicy schodzili żlebem ku Polanie Pisanej w Dolinie Kościeliskiej, tej, na której stał niegdyś drewniany szałas z bufetem, gdzie można było napić się herbaty i zsiadłego mleka i dokąd wciąż można dojechać dorożką konną z Kir. Nagle natknęli się na dwa niedźwiedzie. Jeden był mniejszy, za to drugi był bardzo wielki. Zapadał zmierzch. Taternicy przestraszyli się nie na żarty. Przecież niedźwiedzie mogą ich zaatakować! Mimo że do dna doliny i drogi jezdnej nie było daleko, obaj zdecydowali się spędzić noc przy ognisku. W dalszą drogę ruszyli dopiero ranem, gdy zaczęło świtać…
W czasach, gdy w strażniczówce Na Wancie rezydował Antoni Sitarz, nie interesowałem się – niestety – niedźwiedziami. Wtedy interesowała mnie tylko skała, nic poniżej. Jakże teraz żałuję… Był bowiem pan Antoni znawcą obyczajów niedźwiedzich znamienitym. Muszę więc ograniczyć się do zrelacjonowania rozmów o niedźwiedziach, jakie z Antonim Sitarzem przeprowadzili inni.
Tak zanotował opowieści pana Antoniego Józef Nyka w 1960 roku na stronicach pisma „Turysta”.
Za oknem gajówki Na Wancie sroży się halny. Szarpie gałęziami świerków, dudni po dachu, chwilami huczy jak cała eskadra samolotów. Podmuchy przenikają do izby i chyboczą płomykiem naftowej lampki. Pan Antoni dolewa herbaty.
– Widzi pan – mówi – jak to się śmiesznie plecie. Nasi dziadkowie rwali się na niedźwiedzie z flintami, a my tu dziś robimy wszystko, żeby zaradzić skutkom tej ich nieprzemyślanej namiętności…
– Ile sztuk utrzymuje się stale na pańskim terenie? – pytam.
– Stale? Tak bym tego nie formował. Pan wie przecież, że niedźwiedzie na lato wywędrowują na słowacką stronę gór. Dopiero z początkiem jesieni wracają. Tutaj, gdzieś w Czubie lub Wołoszynie, budują sobie gawry i w nich przesypiają zimę. Stąd też ich liczba u nas jest dość zmienna. Tej jesieni na przykład zaobserwowaliśmy około pięciu. Nieraz kręcą się do końca listopada, a nawet dłużej. A w ogóle w tym roku pokazały się późno. W pierwszych dniach października zabiliśmy dla nich trzy konie. Jednego pod Żabiem, drugiego w Czubie, trzeciego nad Polaną pod Wołoszynem. Długo kazały na siebie czekać. Do padliny dobrały się lisy i gawrony, a niedźwiedzi ani świeć. Muszę przyznać, że byłem już poważnie zmartwiony. Zapomniały o nas, czy co? No, ale wreszcie przyszły. 12 października spostrzegła pierwszego córka dróżnika, Marysia Soczkówna. Szesnastego i ja zauważyłem ślady. Dobrały się do wszystkich koni jednocześnie…
Pan Antoni wyjmuje ze skórzanej torby notatnik. Z zapałem wyszukuje daty, kiedy sprawdzał żerowiska i jakie stwierdzał ubytki. Dobrze znaną manierą drapieżców spore sztuki mięsa niedźwiedzie schowały. Pod Żabiem kadłub wraz z tylnymi nogami został odwleczony około trzydziestu metrów i pod pniem jodły przygrzebany igliwiem. Pod Czubą wnętrzności były ukryte w mchu, a duży ochłap odciągnięty kilkadziesiąt metrów w młodnik. Resztki sierści końskiej zauważono na korze drzew w promieniu 150 metrów od miejsca wyłożenia, co świadczyło, że mięsiwo odbywało i dalsze wędrówki.
– Czy udało się panu zobaczyć którego? – pytam. Pan Antoni milczy chwilę, a potem nagle się ożywia.
– Widziałem niedźwiedzie kilka razy. Ale teraz miałem możność niedźwiedzia oglądać, i to przy jakiej czynności – przy jedzeniu! Było to 25 października. Wybrałem się do konia pod Wołoszynem. Poszedłem, nie zachowując zbytniej ostrożności. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że może tam być w dzień. Kiedy go zauważyłem, był już bardzo blisko. Niedźwiedź! Dosłownie skamieniałem – i to bardziej ze zdumienia, niż z przestrachu. Stał zwrócony do mnie tyłem. Kudły ciemne, niemal czarne, przy tym, powiadam panu, kolos! Przednimi łapami przytrzymywał sobie mięso, a zębami naciągał. Jak urwał kawał, podnosił głowę i jadł. Stałem tam może z dziesięć minut…
To jedyny znany mi dotąd opis obserwacji niedźwiedzia tatrzańskiego przy jedzeniu. Tylko pozazdrościć… Wróćmy jednak do tego, co zanotował Józef Nyka:
Następnego dnia poszedłem tam znowu, chciałem pomierzyć tropy. Chodzi o ewidencję, pan wie. Szedłem już nie tak śmiało, ale i tym razem zorientowałem się zbyt późno. Niedaleko poszarpanego konia leżał sobie zwinięty w kłębek i spał. Zwietrzył mnie pewnie przez sen, bo poderwał się i paroma susami skoczył do lasu. Mówię panu, jak miękko to biegnie, z jakim wdziękiem! Ruchy ma takie jak dziecko. Muszę przyznać, że i ja dałem drapaka.
Józef Nyka, zanim poświęcił się całkowicie i bez reszty redagowaniu „Taternika”, co czyni od lat w sposób znakomity, był pierwszorzędnym krajoznawcą. W roku 1956 opublikował świetną monografię krajoznawczą Dolina Rybiego Potoku, którą wydała oficyna Sport i Turystyka. Zanim ukaże się wznowienie zasługującej na to książki, warto przypomnieć kilka opowieści o zwierzętach tej doliny, przez Nykę wyszperanych i zanotowanych.
Opowiada Tomasz Dziadoń:
Na polowaniu drzewij wse grabiowie sjyzdzali: grabią Dziedusycki, grabią Potocki, grabią Starziński… Poluwali my roz w Ziabiym. Ociec postawił grabiuk z dwuk stron, som stanon wysy… A my byli nagoniace. Z młodnika my niedźwiedzia rusyli. Hań se lezoł i społ. Wielgo była wereda, z tyk siwyk… He, kiebyście go widzieli! Do wiyrhu seł, kudły mu się na grzibiecie huziały, a co hipnon, to hm hm hm… Prościućko na grabiuk sie broł. Kie go grabiowie uwi-dzieli, ciyrpki jym po plecak przesły – ani jedyn nie strzeleł, ani drugi. Tak on przewalił na ojca. Ociec pomaluśku przimiyrzoł – bar! Ej, to wom powiym, w samo gardło trefił. Niedźwiedź sulnon sie w smrecki, kie sie bestyjo weźnie dreć – raty na świecie! Grabiowie hipneni dołu mało żywi, my tesjele ze my nie wiedzieli, co sie dre, a co ku nom leci z góry. W ocyminiu syćka my sie znaśli u potoka, co od Morskiego idzie. Obziyromy sie po gojak – dy przecie nie goni za nami. Zaś my sie znów brali hore. Jak my prziśli spowrote, to on juz nie becoł, ba ino podnós głowę i pacnon o ziem, zaś podnós i zaś pacnon. Kie to grabią Dziedusycki uwidzioł, pilno łapił za puśke i strzeleł do ty głowy…
A ojcu doł nadgrode, premijom. Wse, wiycie, jako grabiowie niedźwiedzia zabili, dawali ojcu premijom… To był bars hruby niedźwiedź. Kie my go do woza wraziyli, do łytrzoka, nogi het wystowały w zadku.
Inna opowieść:
Zaś tak było. Wyślakowali my niedźwiedzia przi Morskim, strzelców nazgoniali, poluwanie zrobili. Nabrali my go wyse Sałasisk – myśliwi staneni pood Dziady, w Opolónym. A był tam jeden leśnicki, pisoł sie Choróbski – cłek niedobry, mundrol okropny i bars na ludzi ciężki. Zeniemy niedźwiedzia, bantujymy, strilomy ze staryk pistolców a obuhami bijymy. On idzie i chorko, bo siyli do wiyrchu. To wom powiym, wyseł prosto na Choróbskiego, a on stoł przi jakiemusi wielgiymu wancisku. He, kied uwidzioł źwiyrza, zestrohoł sie i hipnon na drugom stróne, fcił sie, wiycie, uhylić. Jakosi tak, co i niedźwiedź leśnickiygo doźroł i tys sie na drugim stróne obyrtnon… Za wantom zaś sie teroz ześli oba. Jako sie zderzowali, Choróbski zmiarkował, ze juz nijakiego zratowania ni ma, ba ino w uciykaca. Ale ucikajęcy strzelał do zadku i to jakisi, powiyćcie, trefunek – w samo głowę durknon. Niedźwiedź sie oscapirzył, za przebocynim, posorowo, a leśnicki sie nie obziyro, ino prec leci między kosówkami i sie dre „ratunku” – mało nie puknie…
Śmioli sie tys pote śniego syćka, ze kulkom trefiony nie był, a straśnie niefajnie za nim woniało.
Tak to wej na niedźwiedzia poluwał Choróbski…
Niedźwiedzią ostoją Dolina Rybiego Potoku była zawsze, a sąsiadujące z nią lesiste stoki, przede wszystkim Żabie i Czuba, są bodajże najsłynniejszymi matecznikami w polskiej części Tatr. W czasach gdy wypasano owce w tej okolicy, nieraz przyszło góralom spotykać się z niedźwiedziami. Raz polował niedźwiedź na owce, innym razem pasterze urządzali wyprawy na niedźwiedzia. Jesienią przeważnie niedźwiedzie grasowały wśród owiec. Józef Nyka z paru ust słyszał historię, „przejętą od starych ludzi”, o krwawym dramacie, jaki rozegrał się poniżej Polanki pod Uboczą pomiędzy niedźwiedziem a krową broniącą cielęcia. Tego dramatu nikt nie oglądał, rozegrał się on nocą. Rankiem cielę wróciło samotnie do gromady, bez matki, którą znaleziono dopiero po tygodniu, nieżywą, ze ścierwem rabusia przyszpilowanym rogami do pniaka.
Doliną Roztoki wędrowała raz trójka turystów. Dwoje rodziców z synkiem. Szli zielono znakowanym szlakiem turystycznym łączącym Dolinę Pięciu Stawów Polskich ze Starą Roztoką. W pewnym momencie zatrzymano się na odpoczynek. Rodzice usiedli, synek zaczął buszować wśród krzaków, zbierając jagody borówki czernicy. Trwało to jakiś czas. Słoneczko przygrzewało, wysoko ponad dnem doliny wznosiły się zerwy Wołoszyna i stromizny Roztockiej Czuby. Dorośli podziwiali krajobraz i spokojnie odpoczywali. Nagle chłopak wypada z krzaków i woła.
– Tatusiu, widziałem żywego misia!
Rodzice oczywiście nie uwierzyli, sądząc zapewne, że chłopcu jakiś korzeń lub głaz przypomniał sylwetkę niedźwiedzia. Ale że chłopiec nalegał, ojciec wziął małego za rękę i poszedł w krzewy. Dla świętego spokoju.
Uwierzył synkowi natychmiast, gdy zobaczył – kilkanaście metrów od szlaku! – śpiącą niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem.
Znany działacz ochrony przyrody, twórca „służby kultury szlaku PTTK” Witold Tyrakowski, przygotowując książkę o zwierzętach, zanotował kilka opowieści o niedźwiedziach, które przekazał mu wspominany już przeze mnie gospodarujący w Dolinie Rybiego Potoku Antoni Sitarz.
Opowiadał on Tyrakowskiemu o zabawnej przygodzie z niedźwiedziami, jaka miała miejsce na szosie do Morskiego Oka. Otóż przechodziła przez szosę niedźwiedzica z młodym. Małego ukąsiła prawdopodobnie pchła, usiadł więc i zaczął się drapać. Samochody jeżdżą tą szosą niemal bez przerwy. Wkrótce nadjechał kolejny. Niedźwiedzica stanęła na dwóch łapach. Jak mówią fachowcy – „zrobiła drabinę”. Ostrzegawczo ryknęła. Samochód stanął. Niebawem nadjechał następny, a po nim jeszcze jeden i jeszcze. Cały sznur samochodów stał i czekał, aż mały miś zakończy polowanie na pchłę. A trwało ono długo, gdyż niedźwiadek jeszcze trzy razy przysiadał i zaczynał od nowa…
Jedno spotkanie niedźwiedzia z samochodem zakończyło się dla zwierzęcia tragicznie. Pomiędzy Łysą Polaną a Palenicą Białczańską w marcu roku 1967 wpadł pod autokar turystyczny dorodny, dziesięcioletni samiec… Inny niedźwiedź utopił się w Wielkim Stawie Polskim. Dopiero co wstał z zimowej gawry, był osłabiony. Zdążał dolinami Roztoki i Pięciu Stawów Polskich w kierunku tradycyjnego matecznika niedźwiedziego w Ciemnych Smreczynach po południowej stronie Tatr. Szedł prościutko przez pokryty lodem staw. Lód był jednak już wiosenny, niezbyt gruby, załamał się pod ciężarem zwierzęcia. Było to w roku 1952… Sensację budził niedźwiedź przezwany Misiem Kondrackim, który na przełomie lat 1979 i 1980 regularnie odwiedzał schronisko na Hali Kondratowej pod Giewontem.
Wieść o niecodziennym gościu na Kondratowej błyskawicznie rozeszła się po Zakopanem – pisała potem Krystyna Sałyga-Dąbkowska w „Wierchach”. Ten i ów śpieszył do schroniska, by na własne oczy ujrzeć niedźwiedzia. Tadeusz Stępień wykonał serię znakomitych zdjęć. Schronisko odwiedził też Jerzy Zembrzuski, zastępca dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Sfotografował niedźwiedzia i wyraził przypuszczenie, że wizyty misia skończą się, gdy przyjdzie pora zimowego snu.
Niedźwiedziowi jednak nie chciało się spać. Zadomowił się na dobre w Dolinie Bystrej. Nie wystarczyły mu wieczorne wizyty, pojawiał się także w biały dzień. Godzinami baraszkował na polanie, zjeżdżał na zadzie po stromych zboczach, tarzał się w śniegu. Na drzemkę układał się często obok dyżurki GOPR, dosłownie parę metrów od schroniska. Turystami i narciarzami nie przejmował się zbytnio.
Miś Kondracki stał się panem doliny. Odwiedzał stację kolejki linowej na Myślenickich Turniach, klasztor koło Kalatówek, bufet wyciągu na Hali Goryczkowej.
Niemłody już pracownik na nartostradzie Jan Wójciak widywał niedźwiedzia niemal codziennie. Spotkała ich kiedyś razem zjeżdżająca na nartach z Kasprowego pracownica PIHM. Pan Wójciak zasypywał śniegiem dziury na trasie, a opodal bawił się niedźwiedź.
– Czy pan się go nie boi? – spytała zdumiona. Wójciak wzruszył ramionami.
– Czegóż, pani? – odparł. – Ja mam swoje zajęcia, a niedźwiedź swoje…
W ciągu kilkudziesięciu lat mojego kontaktu z niedźwiedziami – pisał Leon Podobiński – do niezapomnianych spotkań, dających jedyną w swoim rodzaju sposobność poznania m.in. stosunku niedźwiedzia do człowieka, zaliczam długotrwały kontakt z niedźwiedzicą wodzącą dwoje młodych w rejonie Doliny Roztoka w roku 1949. Do dziś wielu turystów nie wie, jak blisko byli niedźwiedzia, który ich przepuszczał i obserwował idących beztrosko ścieżką.
Niedźwiedzicę tę, siedzącą spokojnie opodal ścieżki w Dolinie Roztoki za wodą, widywali także robotnicy idący do budowy schroniska w Pięciu Stawach i „witali” okrzykami, wymachując przy tym narzędziami – przyjmowała to ze stoickim spokojem. J. i A. Krzeptowscy, chcący odrąbać wieniec zabitemu koło siklawy jeleniowi, znaleźli się oko w oko z tą niedźwiedzicą „pilnującą” swojego jelenia – wycofali się jednak spokojnie i bezpiecznie.
Jeden z małych tej niedźwiedzicy wyskoczył kiedyś niespodziewanie pod nogi strażnikowi idącemu doliną. Zobaczył człowieka, zajazgotał i cofnął się. Wtedy ruszyła ku człowiekowi zaniepokojona matka. Widząc jednak, że mały wraca do niej bezpieczny i cały, przestała się interesować człowiekiem.
Niedźwiedzie tatrzańskie są bardzo ostrożne, unikają spotkania z człowiekiem. Do spotkań dochodzi więc niezwykle rzadko i na ogół tylko wtedy, gdy niedźwiedź nie usłyszy zbliżającego się człowieka: albo na skutek szumu potoku, albo szumu wiatru halnego w lesie. Jeśli jednak niedźwiedź pochwyci jakiekolwiek ostrzeżenie, wówczas się zatrzymuje, nie ucieka, przyczaja się i przepuszcza turystę, aby potem, gdy niebezpieczeństwo spotkania już minie, spokojnie pójść dalej swoją drogą.
Spotkanie z królem lasów tatrzańskich jest więc wyjątkowe. A już zobaczenie go przez większą liczbę osób niemal niemożliwe. Jednak i takie spotkania miały miejsce, co prawda z większej odległości. Na przykład w połowie marca w roku 1977 aż dziewięć osób widziało dwa niedźwiedzie wędrujące zboczem Czerwonego Wierchu w górnej części Doliny Chochołowskiej. Wyjątkowe szczęście miał przewodnik licznej grupy turystycznej, mogąc pokazać niedźwiedzia wędrującego ponad Wodogrzmotami Mickiewicza na początku grudnia 1979 roku.
Z roku na rok spotkania ludzi z niedźwiedziami zaczynały być częstsze. Co rusz ludzie wrzucają do sieci zrobione przez siebie zdjęcia. Dla mediów spotkania turystów z niedźwiedziami wciąż są atrakcyjnym newsem. Przeglądając internet, nieustannie natykam się na zdjęcia i opisy takich spotkań. W ostatnich latach to już prawdziwa lawina. Do Zakopanego w rejonie Małego Żywczańskiego zeszła niedźwiedzica z młodymi – informował „Tygodnik Podhalański” we wrześniu 2014 roku. Miesiąc później w sieci pojawił się film z niedźwiedziem w roli głównej na ulicy Strążyskiej w Zakopanem. W lipcu 2015 roku spotkano niedźwiedzia w Dolinie Jaworzynki. Jesienią media co raz donosiły o niedźwiedziach. Że tatrzańskie niedźwiedzie z powodu fatalnych warunków pogodowych schodzą coraz niżej w poszukiwaniu pokarmu – alarmowało krakowskie radio. Że pojawiały się w niższych partiach gór i na obrzeżach Zakopanego. Amatorsko „kamerowali” turyści niedźwiedzia nad Smreczyńskim Stawem w lipcu 2016 roku, a we wrześniu niedźwiedź zaatakował dwójkę czeskich turystów w Tatrach Zachodnich w Słowacji – donosiła „Gazeta Krakowska”. Na szczęście nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. Czesi chcieli przenocować w górach i rozbili namiot przy Bystrych Stawach, wcale niedaleko od Smreczyńskiego Stawu. Po ataku zwierzęcia biwakowicze (nielegalni zresztą) rzucili się do ucieczki, poobijanym i podrapanym udało im się ukryć w kosodrzewinie, gdzie spędzili całą noc. Rano dotarło do nich pięciu ratowników. Musieli być bardzo ostrożni – podawała gazeta – ponieważ niedźwiedź cały czas krążył po okolicy. Strach czytać. Ale adrenalinka jest i owszem, chciałoby się spotkać takiego misia na szlaku.
W roku 2001 Filip Zięba i Grzegorz Jamrozy zajęli się problemem oswajania się niedźwiedzi z człowiekiem w Tatrach. Podstawową przyczyną, dla której pewne osobniki ulegają daleko posuniętej synantropizacji – pisali – jest nieuchronnie związane z obecnością ludzi pojawianie się śmieci, w tym odpadków żywności, bardzo atrakcyjnych dla wszystkożernych niedźwiedzi. „Oswojone” niedźwiedzie są ponadto nagminnie dokarmiane przez turystów, co oczywiście tylko utrwala ich nienaturalne zachowania. W odchodach tych zwierząt wielokrotnie znajdywano resztki opakowań – na przykład po prince polo lub snickersach. I dalej pisze się o tym, jak to niedźwiedzica z młodymi obserwowana była regularnie w sąsiedztwie drogi do Morskiego Oka. A innym razem weszła do jednego z pomieszczeń schroniska w Pięciu Stawach Polskich, skąd wyniosła pojemniki z coca-colą. Nieszczęsny niedźwiedziu! Gdybyś w mateczniku siedział…
Osoby zainteresowane przedrukiem tego lub innego fragmentu książki prosimy o kontakt z działem promocji: zofia@czarne.com.pl.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Zakopiańska
- Projekt okładki: Fajne Chłopaki
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 10 maja 2017
Okładka twarda
- Wymiary: 165 mm × 240 mm
- Liczba stron: 168
- ISBN: 978-83-8049-501-2
- Cena okładkowa: 44,90 zł
E-book・Świsty i pomruki
- ISBN: 978-83-8049-528-9
- Cena okładkowa: 33,90 zł
Inni klienci kupili również:
- Lechosław HerzŚwisty i pomruki
- Bartłomiej Kuraś, Paweł SmoleńskiKrzyżyk niespodziany
- Kuba SzpilkaChodząc w Tatry
- Maciej Krupa, Piotr Mazik, Kuba SzpilkaNieobecne miasto
- Agnieszka LisakSielankowanie pod Tatrami
- Kuba Szpilka, Piotr MazikKrupówki
- Maciej KrupaKroniki zakopiańskie
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Adam ZadwornyHeweliusz