Ádám Bodor, Zapach więzienia. Odpowiedzi na pytania Zsófii Balla
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Autobiograficzna opowieść Ádáma Bodora wzbudzi ciekawość jego wielbicieli, którzy znajdą w „Zapachu więzienia” niejeden klucz do twórczości pisarza, m.in. do „Okręgu Sinistra” oraz „Wizyty arcybiskupa” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001 i 2002). „Zapach więzienia” jest książką ważną i z innych powodów. Na pozór lekka, swobodna rozmowa, którą z Ádámem Bodorem prowadzi Zsófia Balla, stopniowo odkrywa sprawy niezwykle osobiste, trudne i dramatyczne. Autor wspomina swoją młodość w Siedmiogrodzie, do którego tęskni po latach nieobecności. Opisuje kilkuletni pobyt w więzieniu, gdzie jako nastolatek trafił za działalność opozycyjną, i pokazuje grozę lat 50. w Rumunii. Opowiada o wymieszanym kulturowo, ubogim i tajemniczym kraju, który opuścił, i jednocześnie formułuje przenikliwy pogląd na historię Europy Środkowej, stanowiący zarazem istotny komentarz do własnej twórczości. Anegdotyczny tok opowieści sprawia, że wywiad czyta się wartko, niemal jak powieść przygodową. „Zapach więzienia” jest portretem artysty niechętnie i rzadko mówiącego o swojej pracy. Humor, melancholia oraz ironia Bodora odkrywają przed czytelnikami człowieka o niezwykłej osobowości, dla którego samotność była i wyborem, i koniecznością.
-
Właśnie tu, pośród czterech ścian celi, otworzyły się przede mną nowe, szersze horyzonty.
-
Gdybym wcześniej nie czytała Bodora, zrobiłabym to po lekturze „Zapachu więzienia”. Zazwyczaj pisze się o takich książkach, że są wspaniałym komentarzem do twórczości. Owszem, ale przede wszystkim dobrze było poznać Bodora, jednego z tych siłaczy, którzy potrafią zawładnąć wyobraźnią czytelnika.
-
,,Zapach więzienia” to książka adresowana przede wszystkim do czytelników ’Okręgu Sinistra’ i ’Wizyty arcybiskupa’ Ádáma Bodora. Dwie powieści węgierskiego pisarza z Siedmiogrodu zyskały sobie u nas pokaźne grono fanatycznych nieraz czytelników. Teraz można dowiedzieć się czegoś więcej o ich autorze.
-
Bodor po prostu wie, że właśnie na niespodziankach stoi dobra opowieść. I dlatego nie spieszy się do zdradzania tej części biografii, o której przez wiele dekad, z oczywistych powodów, nie chciał mówić. Woli na początku podywagować sobie frywolnie o kreacji bohatera literackiego. Zupełnie jakby chciał ostrzegawczo mrugnąć do czytelnika: uważaj, przyjacielu, wysłuchasz zaraz opowieści o prawdziwym życiu — ale pamiętaj, że pisarskiej fantazji tak po prostu nie da się okiełznać.
Przeczytaj fragment ZamknijÁdám Bodor
Zapach więzienia
Odpowiedzi na pytania Zsófii Balla
fragment
ODPOWIEDZI NA PYTANIA ZSÓFII BALLA
Na podstawie wcześniejszego wywiadu radiowego
Pod koniec lat sześćdziesiątych, na początku siedemdziesiątych, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w Kolozsvárze*, krążyły o tobie dziwne opowieści. Czym była krwawa noc w Sepsiszentgyörgy?
O, to było bardzo dawno temu. Jeszcze trochę a będzie trzydzieści lat. A jednak spróbuję ci to opowiedzieć. Historia ta, o ile nie wymyślę nic na poczekaniu, nie będzie miała żadnej puenty, nie płynie z niej też żadna nauka, co najwyżej ta, że tu, w jednym ze wschodnich zakątków kontynentu, w całkiem ponurych czasach nie całkiem ponuro się żyło.
W złotych czasach Sepsiszentgyörgy było śmiertelnie niebezpiecznym miejscem nawet dla obdarzonego artystyczną duszą, wysportowanego młodzieńca. Kiedy człowiek wysiadał z pociągu na smaganej wiatrem stacji, wkraczał w specyficzne strefy bytu, w nieokiełznany świat prowincji, i wystawiał się tym samym na nieprawdopodobne ryzyko. Nie były to wcale nieprzyjazne okolice, tyle tylko że rządziły się własnymi prawami i jeżyły tysiącem niebezpieczeństw. Nieszczęście i prawdopodobieństwo głupiej przygody czyhały tu na człowieka na każdym kroku. Strasznie dużo się tu piło – alkohol krążył w powietrzu i razem z kurzem wnikał w słaby, wysłużony organizm – pewnie dlatego wszystko mogło się tu zdarzyć. Człowiek mógł na przykład, nie podejrzewając nic złego, wstąpić po południu na kawę do gospody „Sugás”, a potem budził się zziębnięty o świcie na targu w oddalonym o jakieś sto kilometrów Fogaras. Niewykluczone, że kogoś poznał. Mężczyznę? Kobietę? Może jakąś konduktorkę? Ale na całym bożym świecie nie było nikogo, kto mógłby mu to wyjaśnić.
Wiele razy zaglądałem do Sepsiszentgyörgy i muszę przyznać, nigdy się tam nie nudziłem. Jednak historia owej krwawej nocy nie wiąże się wcale ze słynną gospodą „Sugás”, ale z innym osławionym miejscem, z ogrodem Kolcza, bo to właśnie naprzeciwko tego ogrodu mieszkały pod każdym względem doskonałe i bardzo gościnne siostry Strömpel, których dom był miejscem rozlicznych zabaw. W Sepsiszentgyörgy wychodził węgierski tygodnik, dlatego spotkania te nierzadko uświetniali swoją obecnością znani młodzi pisarze i redaktorzy, tacy jak László Csiki, Attila Vári, László Bogdán czy Árpád Farkas, nie wspominając o utalentowanych artystach płci obojga wywodzących się z kręgów teatralnych. Otóż owej krwawej nocy, jak ją później nazwano, dom aż pękał w szwach. Koło północy Migdál Strömpel – jej siostry nie było wtedy w domu – bez ceregieli spytała wprost, czy nie jestem głodny, bo jeśli tak, to można zarżnąć kurę, do rana na pewno się ugotuje. A czyż będąc na lekkiej bani można sobie wyobrazić coś wspanialszego niż kura bulgocąca do rana w wonnej włoszczyźnie? Poszliśmy więc do ogrodu, gdzie zaganiano na noc kury, Migdál Strömpel z ogromnym kuchennym nożem w dłoni przebierała w dręczonym najgorszym przeczuciem drobiu, a ja świeciłem jej przy tym latarką. Złapaliśmy kurę, Migdál Strömpel fachowo poderżnęła jej gardło i zwiesiła głową do dołu, żeby spłynęła krew, wtedy odłożyłem latarkę i poprosiłem, żeby dała mi nóż.
— Poczekaj tu chwilę – powiedziałem. – Zaraz wracam.
I z ociekającym krwią kuchennym nożem powlokłem się do domu, wyłączyłem magnetofon i stanąłem na środku pokoju.
— Słuchajcie – powiedziałem cicho, zachrypniętym głosem, do osłupiałych zebranych. – Zabiłem Migdál.
Była to scena jak z bandyckiej ballady: w dusznym, pełnym oparów pomieszczeniu razem molekułami alkoholu ciągle jeszcze unosiły się strzępy odtwarzanego z taśmy rocka, a z noża z nieubłaganym fatalizmem jednostajnie kapała na podłogę krew, należąca – jak wszyscy myśleli – do Migdál Strömpel. Z kobiecych piersi wyrwały się urywane westchnienia, mężczyźni zazgrzytali zębami. Nie opracowałem sobie scenariusza całej tej sceny, wiedziałem, że natychmiast muszę coś wymyślić, coś zaimprowizować, jakoś się z tego wykaraskać, zanim mnie tu na miejscu zlinczują. Nie doszedłem już jednak więcej do głosu – nieoczekiwanie na ratunek pospieszyło mi samo życie: z sufitu urwał się ogromny kryształowy żyrandol – przedmiot dumy tego domu – i ze straszliwym rumorem runął na środek pokoju. Część spadła na fortepian, między struny, brzdęknęły żałobne akordy i uniosły się echem wśród ścian. To był prawdziwy kataklizm, istny koniec świata. Z kuchni i sąsiednich pokoi sączyło się do pokoju parę upiornych pasemek światła, w powietrzu kłębił się zapach rozlanej palinki i wznieconego uderzeniem pyłu, kobiety wszczęły lament, mężczyźni krzyczeli. I właśnie wtedy do pokoju weszła Migdál Strömpel z latarką i konającą, okrwawioną kurą w dłoni:
— Czyście całkiem powariowali! Co się tu dzieje?
Latarka, oświetlająca od dołu twarz Migdál nadawała jej dosyć upiorny wygląd, a jednak nad głowami zgromadzonych przetoczył się jakby pomruk rozczarowania: ejże, przecież ona żyje. I chociaż główną rolę w tych dramatycznych wydarzeniach odegrał żyrandol, historia ta przywarła do mojego nazwiska i w różnych odmianach, obrastając legendą, krążyła po całym Siedmiogrodzie. Zdarzało się nawet, że ktoś zatrzymywał mnie na ulicy, zdziwiony, że jestem na wolności.
Nie wierzę, by to był przypadek, że to właśnie tobie przytrafiają się takie historie. Świetnie pasują do twojej twórczości.
Nie byłem molem książkowym, to pewne. Po dziś dzień trzymają się mnie różne szelmostwa i żarty. Pewnie już nigdy z tego nie wyrosnę. A jednak jakoś nigdy nie splamiłem sobie rąk krwią.
Ciekawe imię, naprawdę nazywała się Migdál Strömpel? Brzmi, jakbyś sam to wymyślił.
Nie, nie, to pomysł jej rodziców, rzeczywiście się tak nazywała. Kiedy przyszła na świat, zgodnie z wolą jej cieszących się powszechnym szacunkiem rodziców, Strömplów, zapisano ją w księdze metrykalnej właśnie z imieniem Migdál.
A jak to się stało, że twoje własne nazwisko trafiło do powieści Okręg Sinistra? I to w takiej formie, w jakiej z powodzeniem mogłoby figurować w rumuńskim dowodzie osobistym?
Kwestia intuicji. Pewnego dnia na mym progu stanął nieznany krewny, Andrej Bodor, i zaczął łomotać, żebym go wpuścił. Zjawił się dokładnie wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałem. W czasie, kiedy rodziła się Sinistra, kiedy świtał mi już pierwotny zarys powieści i historia zaczynała się kształtować wokół na wpół nieuchwytnej postaci, która przedziwnym trafem nie miała jeszcze imienia. Właśnie wtedy tknięty nagłym olśnieniem, umieściłem w centrum powieści swojego wymyślonego krewnego. Bohater natychmiast zmaterializował się i odnalazł w rzeczywistym otoczeniu. Na tyle się wzmocnił, że potem jego „ja” nie zawsze znosiło podmiotowość postaci, czasem trzeba go było z powrotem sprowadzać do trzeciej osoby.
A co by na to powiedział twój ojciec?
Hm, ciężko mi sobie wyobrazić, że mógłby go ucieszyć ten trik warsztatowy. Pewnie by tego nie zrozumiał. Urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku... Krótko mówiąc, był człowiekiem starej daty, miał swoje niezachwiane wartości oraz rozmaite tabu i prawdopodobnie świętość nazwiska była jednym z nich. Bodor, o którym piszę, nie jest całkiem krystaliczną postacią, chodzą mu po głowie szlachetne plany, ale kiedy zaczyna się zbliżać do realizacji celu, okazuje się nagle, że jest strasznie zbrukany, staje się współwinny. Ojciec z pewnością miałby mi to za złe, nie mam co do tego wątpliwości. Nawet jeśliby tego nie potępił, to i tak trudno by mu było zaakceptować fakt, że tak obsmarowano nasze porządne węgierskie nazwisko. Swoją drogą myślę sobie, że Bodor to całkiem dobre nazwisko. Mnie się przynajmniej podoba. Dobrze mi się z nim pracowało.
Wygląda na to, że w twoim życiu i w pisarstwie pełno postaci o niespotykanych nazwiskach. Skąd się wziął na przykład słynny Mukkerman z Okręgu Sinistra?
Dla mnie brzmi ono tak, jakby ktoś nagle, w mękach czy dla żartu, próbował wymyślić niemiecko brzmiące nazwisko. W rzeczywistości wzięło ono swój początek od słowa muki, muksó**, brzmi jednak całkiem wiarygodnie. Ma swój ciężar, rytm, wydźwięk. W literaturze światowej pełno jest zapadających w pamięć nazwisk, co dowodzi, że niezależnie od okoliczności zawsze ważne jest to, jak ktoś się nazywa. Czasem główny bohater może uświetnić najzwyklejsze nazwisko, ja jednak sądzę, że ważnym elementem opowieści jest jej nastrój, budowany także przez nazwiska bohaterów. Trafnie wymyślone nazwisko porusza wyobraźnię, determinuję atmosferę książki i wpływa na bieg wydarzeń, łatwiej się z nim pracuje, bo zwykle zawiera w sobie osobowość kreowanej postaci. Bohater o nijakim nazwisku zwykle będzie nijaką, małoważną postacią. Ta niemoc z góry określi granicę jego możliwości. A to dlatego, że nazwiska mają swoją osobowość, ukryte znaczenie, magiczną aurę, która wcześniej czy później daje o sobie znać w normalnym życiu. Ja nie chciałbym nazywać się, dajmy na to, Mukkerman, co może dowodzić, że człowieka o takim nazwisku wyobrażam sobie zupełnie inaczej niż siebie samego. Zasada ta obowiązuje także w wykreowanym literackim świecie, gdzie nawet najmniejszy wietrzyk czy odcień ma swoje znaczenie.
W każdym razie jest czymś strasznym, jeśli pisarz pod wpływem jakichś nacisków godzi się przechrzcić bohatera. Kiedy przygotowywano do druku niemieckie wydanie Sinistry, jeden z redaktorów tekstu zgłosił krytyczne spostrzeżenie:
— Zaraz, zaraz w Niemczech nie ma nazwiska Mukkerman.
— Tym lepiej – odpowiedziałem. – Od teraz już będzie.
Nie zrezygnowałbym z niego za żadne skarby, przecież ta postać pojawiła się w mojej wyobraźni razem z nazwiskiem i zanim jeszcze skończył się rozdział, wyrósł wokół niej mukkermanowy świat, postać zmukkermanizowała całą atmosferę, podporządkowała sobie mukkermanowską okolicę. Czy więc można jej teraz zmienić nazwisko? Byłaby to zmiana zasadnicza, a pisarz nie może na coś takiego pozwolić. Swoją drogą życzliwy redaktor nie miał racji, znalazłem kiedyś Muckermana w berlińskiej książce telefonicznej. Bardzo zaintrygowało mnie, jak też on może wyglądać, myślałem nawet czy nie wstąpić do niego pod byle pretekstem – obok numeru telefonu podano też jego adres – ale kiepski ze mnie aktor i z trudem odnajduję się w nienaturalnych sytuacjach. Zresztą, może to i lepiej, że znam tylko mojego Mukkermana. Co tu kryć, polubiłem Mustafę Mukkermana, który za sprawą swojego dziwacznego nazwiska w pewien sposób poszerzył przestrzeń powieści.
W opowiadaniu Vissza a fülesbagolyhoz*** i w Sinistrze odgrywa on ważną rolę. Swoją drogą większość twoich bohaterów to wielonarodowościowi mieszańcy. Myślę, że jest to echem naszych siedmiogrodzkich realiów. Ta sześciusetkilogramowa postać przypomina mi olbrzymiego wypchanego wieloryba, którego widziałam w dzieciństwie w objazdowym cyrku, przywodzi na myśl świat z filmów Felliniego. Ciekawe, że zawsze umieszczasz swoich bohaterów na jakimś pograniczu.
Trudno mi powiedzieć, ile w tym wszystkim z Felliniego. Mukkermana razem z jego
nazwiskiem, sześciusetkilogramową tuszą i ciężarówką wymyśliłem sam. Kiedy tylko zrodził się w mojej wyobraźni, od razu zobaczyłem, jak pojawia się co jakiś czas w jakiejś zapadłej wschodnioeuropejskiej dziurze. Podejrzany obcokrajowiec w ksenofobicznej okolicy. Zjawia się, powiedzmy, na przejściu granicznym, gdzie z miejsca budzi sensacje. Każą mu się rozebrać do kontroli osobistej i zaczynają szukać czegoś w labiryntach jego ciała i tłuszczu. Wszystko dzieje się zgodnie z naturą miejsca, które opisuję. Nie ma nic wspólnego z cyrkiem ani pokazami osobliwości – to świat Europy Wschodniej.
Co się zaś tyczy pogranicza, to, rzecz jasna, nie przypadkiem jest ono tak często tłem moich opowieści. Jakby nie patrzeć, w przygranicznych prowincjach jest zawsze ciekawiej niż w głębi kraju. To czarowna, tajemnicza przestrzeń, miejsce ryzykownych przygód, gdzie krajobraz i całe otoczenie naznaczone jest stanem pewnego napięcia. Na wschodnich krańcach Europy pogranicze było obszarem ogrodzonym szlabanami i drutem kolczastym, krainą najeżoną wieżyczkami strażniczymi i poprzecinaną fosami, gdzie nawet szybujący w powietrzu ptak uważany był za własność państwową. Niełatwo było przekroczyć granicę, zwykli śmiertelnicy nawet nie próbowali zapuszczać się w te rejony. Ten zaś, kto mieszkał w pobliżu granicy, albo w samej strefie granicznej, musiał żyć, jak sądzę, w poczuciu pewnego absurdu. Zdarzało się bowiem, że sztucznie wyznaczona linia graniczna przebiegała przez sam środek osady i jej mieszkańcy od rana do wieczora zaglądali na terytorium innego kraju. Działo się tak chociażby w przypadku Tisza Máramaros, gdzie granica biegła wzdłuż stosunkowo wąskiej rzeczki i gdzie mieszkający po przeciwnych stronach krewni mogliby krzyczeć do siebie nawzajem, gdyby nie obawiali się, że straż zacznie do nich strzelać.
Kiedy granica przecina spójny historycznie obszar i oddziela od siebie przyjaciół, krewnych, znajomych, staje się miejscem ogromnych napięć, ale jednocześnie i miejscem osmozy, gdzie zderzają się i przenikają elementy dwóch odmiennych kultur. A wracając do sedna sprawy: nie przypadkiem akcję moich powieści umieszczam zwykle w pobliżu wyimaginowanej granicy. Powracam do relacji panujących w strefie przygranicznej, dlatego że parędziesiąt lat temu, w czasach mojej młodości, w pewnym sensie pograniczem był cały Siedmiogród, miejsce, gdzie miałem szczęście się urodzić i spędzić większą część życia, i z którym wiąże się większość moich najważniejszych wspomnień.
A jak wyglądał Siedmiogród za czasów twojej młodości?
Siedmiogród zamieszkiwały trzy znaczące grupy etniczne: węgierska, rumuńska i niemiecka. Różnice między nimi były jaskrawe – odmienny ubiór, kuchnia, wystrój i wyposażenie domu i cała masa znacznie delikatniejszych kwestii. Pod tą samą szerokością geograficzną ujawniały się widoczne na pierwszy rzut oka rozbieżności we wszystkich niemalże dziedzinach życia. Współistnienie na jednym obszarze trzech nie spokrewnionych ze sobą kultur – nie wspominając już o pozostałych, mniej licznych odłamach i mniejszościach – nadawało tej ziemi niebywały charakter i podkreślało jej koloryt. Kiedy człowiek wyjeżdżał z Kolozsváru i ruszał w jakimkolwiek kierunku, natychmiast dostrzegał pewną odmienność, owiewało go inne powietrze. Zaraz natykał się na ormiański Szamosújvár, nieco dalej był Kalotaszeg oraz bezpośrednio z nim sąsiadujący Mócvidék. Dalej na wschód znajdował się Nagyvárad, który co prawda historycznie i geograficznie rzecz biorąc nigdy nie był siedmiogrodzkim miastem, stopniowo wpisał się jednak w tutejszy krajobraz i stał jednym z ważniejszych ośrodków węgierskiego osadnictwa mieszczańskiego. Nieco dalej na południe, w Banacie, człowiek natykał się na otwarty, elegancki, kosmopolityczny Temesvár. Jeszcze dalej, zawracając ku Karpatom Południowym, był Nagyszeben i Brassó z ich zamkniętą, mieszczańską atmosferą i europejskimi pretensjami. Na północy, w okolicach Nagybánya, roztaczała się atmosfera spiskich miasteczek górniczych, a mieniący się tajemniczymi światłami, zbliżony charakterem do galicyjskich miast Máramarossziget, przywodził z kolei na myśl świat z obrazów Chagalla. W samym centrum Siedmiogrodu niczym ogromna wyspa wyrastała baśniowa kraina gór Szigethegység i Mócvidék, gdzie niemal odcięte od świata żyły bezpośrednio sąsiadując ze sobą siebie skupiska różnych narodowości i na co dzień prawie nie wyczuwało się utrzymującego się między nimi podskórnego napięcia. Jakoś się obok siebie mieściły, bo, jak już wspomniałem, trzy zamieszkujące Siedmiogród nacje unikały jakichkolwiek wzajemnych kontaktów. Siedmiogród poprzecinany był wzdłuż i wszerz niewidzialnymi murami i miedzami, a jednak mimo tej spuścizny historycznej, jeszcze parędziesiąt lat temu – wyłączając oczywiście okres państwa komunistycznego – można się było pokusić o jakieś optymistyczne perspektywy dla tego obszaru. Dziś nazwałbym czystą iluzją marzenie, że pewnego dnia rzeczywiście zapanuje tu oczekiwany przez wszystkich względny spokój – przez co rozumiem, że utrzyma się wypracowana po wojnie swoista równowaga sił, ale nawet jeżeli obecne status quo nie ulegnie zmianie, nasze szanse na przetrwanie nie legną w gruzach.
W latach sześćdziesiątych młodzież wypełniała co wieczór kolozsvárski deptak, a cztery strony placu króla Macieja zajmowały cztery warstwy społeczne. Zachodnią i południową stronę, od ulicy Ferenca Deáka, aż po Operę Rumuńską brali w posiadanie studenci. Można tu było usłyszeć zarówno język węgierski, rumuński, jak i niemiecki – zresztą podobnie jak na targu, w sklepach czy we foyer sal koncertowych. W zależności od swej proweniencji młodzież inaczej mówiła, inaczej się ubierała, miała inny kolor włosów, a nawet inny zapach. I ta – swoją drogą niezwykle interesująca i wzbogacająca – wielobarwność najwyraźniej nikomu nie przeszkadzała, była traktowana jak rzecz najzwyklejsza w świecie. Uważano, że wynika ona z natury i charakteru tego miejsca i stanowi o naszej z nim identyfikacji. Co prawda poszczególne grupy dość rzadko kontaktowały się ze sobą, i prawie niemożliwe było przejście z jednej do drugiej, niemniej jednak nie wyczuwało się między nimi napięcia. Wzrastałem, zaczynałem pojmować świat właśnie w takim wielokulturowym środowisku, w którym płoty i miedze oddzielały nie wrogów, lecz co najwyżej rywali, częściej zaś partnerów. Inność była czymś powszechnym i nikt nie starał się ukryć swojej odmienności. Bo choć się nie mieszaliśmy, to jednak istniała pomiędzy nami pewna solidarność – zupełnie jakby na przekór historycznym animozjom żyła w nas wspólna transylwańska świadomość, poczucie wspólnego dziedzictwa: tamte pokolenia potrafiły się jeszcze nawzajem szanować. A przecież już wtedy kwitła w pełnej krasie idea zamkniętego państwa narodowego, którą ukradkiem starano się przemycać do codziennej polityki, w tym także do polityki kulturowej, by w końcu uczynić z niej motyw przewodni. A służyło to jednemu celowi, a mianowicie temu, by wypaczyć wszelkie wyobrażenia o naszym wspólnym losie, wspólnej przyszłości, zniszczyć jakiekolwiek poczucie solidarności i całkowicie zatruć ideę ewentualnego wspólnego poczucia siedmiogrodzkiej tożsamości. Wtedy jeszcze nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę, że gdzieś w latach trzydziestych XX w. rumuńscy intelektualiści zaprojektowali rumuńskość, stworzyli rumuńskie legendy i określili rumuńską ludowość, tak by naród ten zdecydowanie odcinał się od innych.
Jednocześnie trzeba przyznać, że w Siedmiogrodzie, jednej z najbardziej specyficznych prowincji Europy, wyczuwało się już powiew nowego: nad karpackimi przełęczami przetaczał się nieprzyjazny wiatr znad wschodnich równin i coraz częściej smagał nas siarczysty mróz sięgającego aż po koło biegunowe mocarstwa. W różnorodnym, zmieniającym się co krok krajobrazie, pojawiły się już gdzieniegdzie pierwsze ponure symptomy wschodnioeuropejskiego upadku, bezsilności, ubóstwa i nędzy. Jednocześnie pojawiły się pierwsze zwiastuny specyficznej postawy, która w późniejszym okresie upadku jakoś pozwoliła przetrzymać tę dyktaturę. Co się zaś tyczy mojego życia, wszystko co najważniejsze wydarzyło się właśnie tu, na tej ziemi.
Myśląc o ojczyźnie, po dziś dzień powracam do tego krajobrazu: barwnego wielokulturowego i imponującego pod względem geograficznym, a jednak pogrążonego jakby w jakimś letargu. Wpisał się on w moje myśli, wyrył w pamięci. Nie mogę zerwać z tym modelem, ani w żaden sposób odejść od niego, dlatego trudno się dziwić, że tłem moich opowieści mogą być tylko takie okolice, w których mieszkają ludzie różnych narodowości, a Węgrzy wcale nie stanowią większości. Wiem, że niektórym nie podoba się, iż zaludniłem Siedmiogród mniejszościami. Chciałem jednak zerwać z idyllicznym wyobrażeniem, które tak dalece odbiega od prawdziwego obrazu ojczyzny, jaką znali ludzie mojego pokolenia.
* Główne miasto Siedmiogrodu, prowincji od XI w. wchodzącej w skład korony węgierskiej. W XVI-
— XVII w. zależny od Turcji, od 1691 Siedmiogród stanowił prowincję habsburską. W 1918–1940 w granicach Rumunii, w 1940–1945 przyłączony do Węgier, od 1945 ponownie należy do Rumunii. Autor używa węgierskich nazw w odniesieniu do terenów Siedmiogrodu. Indeks węgierskich nazw geograficznych i ich rumuńskich odpowiedników umieszczono na końcu książki. Kluż-Napoka.
** Muki, muksó (węg.) – potocznie: facet, frajer, gość.
*** Powrót do puchacza – nie przetłumaczony jeszcze na polski zbiór nowel i opowiadań z lat 80. i 90.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Inna Europa, Inna Literatura
- Tłumaczenie: Magdalena Komorowska
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 208
- ISBN: 838739185-9
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2004
Inne książki tego autora
- Ádám BodorPtaki Wierchowiny
- Ádám BodorZ powrotem do uszatej sowy
- Ádám BodorWizyta arcybiskupa
- Ádám BodorOkręg Sinistra