Herta Müller, Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Jak w przypadku większości książek Müller, trudno i tutaj mówić o tradycyjnie rozumianej akcji. Rzeczywista akcja toczy się w głowach bohaterów. Autorka opisuje zdarzenia w świecie widzianym z perspektywy obcego spojrzenia – spojrzenia, dla którego to, co znajome, pod wpływem strachu, zaszczucia, bliskości śmierci staje się obce; zadziwia, ale przede wszystkim paraliżuje. Świat jest pułapką: pełną zagrożeń bądź zapowiedzi katastrofy. Ale choć życie bohaterów jej opowieści budzi przerażenie i współczucie, ich samych Müller nie idealizuje. Są często równie chorzy i odrażający jak system, w którym żyją. Kronice prób ucieczki z totalitarnego więzienia towarzyszy proces niszczenia przyjaźni, miłości i nadziei. Przejmująca opowieść o sztuce odchodzenia.
-
„Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie”, ptakiem mimo swej wielkości mało wytrzymałym i słabo latającym, narażonym na wiele niebezpieczeństw. W naszej awifaunie jest to gatunek obcy, sprowadzony z Azji w XVI w. Herta Müller jego nieporadność przekłada na ludzką kondycję. Każde słowo autorki jest wyważone i z rozwagą umieszczone w tekście, którego posmak na długo pozostaje w duszy czytelnika.
Przeczytaj fragment ZamknijHerta Müller
Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie
fragment
„Koleina”
Wokół pomnika bohaterów wojny rosną róże. Tworzą nieprzebyty gąszcz. Jest ich tak dużo, że zdusiły trawę. Kwiaty mają białe, pozwijane w małe kulki. Szeleszcząjak papier. Powoli świta. Wkrótce nadejdzie dzień.Każdego ranka, jadąc pustą drogą do młyna, Windisch odlicza kolejny dzień. Przed pomnikiem bohaterów wojny liczy lata. Przy pierwszej topoli za pomnikiem, gdzie rower wpada zawsze w tę samą głęboką koleinę, liczy dni. A wieczorami, zamykając młyn, liczy lata i dni jeszcze raz. Z daleka widzi małe, białe róże, pomnik bohaterów wojny i topolę. Kiedy nad drogą unosi się mgła, biel róż i biel kamienia są tuż przed nim. Windisch przejeżdża przez nie. Windisch ma wilgotną twarz i nie zatrzymuje się, aż do nich dotrze. Dwa razy różany gąszcz miał nagie ciernie, a zielsko pod nim było rdzawe. Dwa razy topola była tak naga, że o mało się nie złamała. Dwa razy na drodze był śnieg. Przed pomnikiem bohaterów wojny Windisch dochodzi do dwóch lat, a do dwustu dwudziestu jeden dni w koleinie przed topolą. Codziennie, kiedy koleina potrząsa Windischem, przychodzi mu do głowy: „To koniec”. Odkąd Windisch chce wyjechać, wszędzie we wsi widzi koniec. I stojący czas dla tych, którzy chcą zostać. I to, że nocny stróż zostanie, nawet gdy koniec już nastąpi. A kiedy Windisch doliczy do dwustu dwudziestu jeden dni i koleina już nim potrząśnie, zsiada z roweru po raz pierwszy. Opiera go o topolę. Kroki Windischa są głośne. Z kościelnego ogrodu wylatują gołębie. Są szare jak światło. Tylko trzepot skrzydeł pozwala je od niego odróżnić. Windisch kreśli znak krzyża. Klamka jest mokra. Klei się do dłoni Windischa. Drzwi kościoła są zamknięte. Św. Antoni stoi za ścianą. Trzyma białą lilię i brązową książkę. Został uwięziony. Windisch marznie. Spogląda w dół drogi. W miejscu, gdzie kończy się droga, trawy napierają na wieś. Tam, na samym końcu, idzie mężczyzna. Mężczyzna jest czarną nitką, wplecioną w rośliny. Napierająca trawa unosi go nad ziemię.
„Ropucha”
Młyn jest niemy. Nieme są ściany i niemy jest dach. I koła są nieme. Windisch nacisnął przycisk i wyłączył światło. Między kołami panuje noc. Ciemne powietrze połknęło mączny pył, muchy, worki.
Nocny stróż siedzi na ławce koło młyna. Śpi. Ma otwarte usta. Spod ławki świecą oczy psa. Windisch niesie worek na rękach i kolanach. Opiera go o ścianę młyna. Pies spogląda i ziewa. Jego białe zęby to ugryzienie. Klucz przekręca się w drzwiach młyna. Zamek zgrzyta pod palcami Windischa. Windisch liczy. Windisch słyszy uderzenia w skroniach i myśli: „Moja głowa jest zegarem”. Chowa klucze do kieszeni. Pies szczeka. „Będę go nakręcał tak długo, aż pęknie sprężyna” — mówi Windisch głośno. Nocny stróż opuszcza kapelusz na czoło. Otwiera oczy i ziewa. „Żołnierz na warcie” — mówi. Windisch idzie w stronę stawu przy młynie. Na brzegu widać stóg siana. W odbiciu na tafli stawu jest ciemną plamą. Plama zanurza się w toń jak lejek. Windisch wyciąga rower ze stogu. „W sianie jest szczur” — mówi nocny stróż. Windisch zbiera źdźbła z siodełka. Wrzuca je do wody. „Widziałem go” — mówi — „wskoczył do stawu”. Źdźbła pływają jak włosy. Wpadają w wiry i kręcą się w kółko. Ciemny lejek płynie. Windisch śledzi ruchome odbicie.
Nocny stróż kopie psa w brzuch. Pies skowyczy. Windisch patrzy w lejek i słyszy skowyt pod wodą. „Noce są długie” — mówi nocny stróż. Windisch cofa się o krok. Odchodzi od stawu. Widzi odwrócony od brzegu, stojący nieruchomo stóg. Stóg jest spokojny. Jakby nie miał nic wspólnego z lejkiem. Jest jasny. Jaśniejszy niż noc. Gazeta szeleści. Nocny stróż mówi: — „Ssie mnie w żołądku”. Rozpakowuje słoninę i chleb. W ręce lśni nóż. Stróż żuje. Skrobie ostrzem noża po przegubie. Windisch pcha rower. Patrzy w księżyc. Nocny stróż, przeżuwając, mówi cicho: — „Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie”. Windisch podnosi worek i kładzie go na rowerze. „Człowiek jest silny” — mówi — „silniejszy niż bydlę”. Gazeta ma latający róg. Wiatr szarpie nim jak ręka. Nocny stróż kładzie nóż na ławce. „Trochę się zdrzemnąłem” — mówi. Windisch stoi pochylony nad rowerem. Podnosi głowę. „A ja cię zbudziłem” — mówi. „Nie ty” — mówi nocny stróż — „moja żona mnie zbudziła”. Strzepuje okruchy z ubrania. „Wiedziałem” — mówi — „że nie będę mógł spać. Księżyc jest wielki. Śniła mi się sucha żaba. Byłem śmiertelnie zmęczony. I nie mogłem pójść spać. W łóżku leżała ropucha. Rozmawiałem z żoną. Ropucha patrzyła oczami mojej żony. Miała warkocz mojej żony. Miała na sobie jej koszulę nocną, podwiniętą aż na brzuch. Powiedziałem: Przykryj się, masz zwiędłe uda. Powiedziałem tak do mojej żony. Ropucha naciągnęła sobie koszulę nocną na nogi. Usiadłem na krześle przy łóżku. Ropucha uśmiechnęła się ustami mojej żony. Krzesło skrzypi, powiedziała. Krzesło nie skrzypiało. Ropucha zarzuciła sobie na plecy warkocz mojej żony. Był tak długi jak koszula nocna. Powiedziałem: Urosły ci włosy. Ropucha podniosła głowę i krzyknęła: Jesteś pijany, zaraz spadniesz z krzesła”. Na księżycu widać czerwoną plamę chmury. Windisch opiera się o ścianę młyna. „Głupi jest człowiek” — mówi nocny stróż — „i zawsze gotowy wybaczać”. Pies zjada skórę od słoniny. „Wszystko jej wybaczyłem” — mówi nocny stróż. — „Wybaczyłem jej piekarza. Kurację w mieście jej wybaczyłem”. Muska palcem ostrze noża: — „Cała wieś się ze mnie śmiała”. Windisch wzdycha. „Nie mogłem patrzeć jej w oczy” — mówi nocny stróż. — „Tylko tego jednego, że tak szybko umarła, jakby nie miała nikogo na świecie, tego jej nie wybaczyłem”. „Bóg jeden wie” — mówi Windisch — „po co one są, kobiety”. Nocny stróż wzrusza ramionami: — „Nie dla nas” — mówi. — „Nie dla mnie, nie dla ciebie. Nie wiem dla kogo”. Nocny stróż głaszcze psa. „A córki” — mówi Windisch — „mój Boże, one też będą kobietami”. Na rower pada cień i cień pada na trawę. „Moja córka” — mówi Windisch, ważąc słowa w głowie — „moja Amalie też nie jest już dziewicą”. Nocny stróż patrzy w czerwoną plamę chmury. „Moja córka ma łydki jak arbuzy” — mówi Windisch. — „Ja też nie mogę patrzeć jej w oczy. Ma w oczach cień”. Pies przekręca głowę. „Oczy kłamią” — mówi nocny stróż — „łydki nie kłamią”. Rozstawia buty. „Przypatrz się swojej córce, jak chodzi” — mówi. — „Jeżeli idąc, stawia czubki butów na zewnątrz, już po wszystkim”. Nocny stróż mnie kapelusz w rękach. Pies leży i patrzy. Windisch milczy. „Jest rosa. Mąka zawilgotnieje” — mówi nocny stróż — „sołtys będzie zły”. Nad stawem przelatuje ptak. Powoli i prosto jak po sznurku. Tuż nad wodą. Jakby była to ziemia. Windisch spogląda za nim. „Jak kot” — mówi. „Sowa” — mówi nocny stróż. Kładzie dłoń na ustach. — „U starej Kroner od trzech nocy pali się światło”. Windisch pcha rower. „Nie może umrzeć” — mówi — „sowa nie chce usiąść na żadnym dachu”. Windisch idzie przez trawy i spogląda na księżyc. „Mówię ci, Windisch” — woła stróż nocny — „kobiety kłamią”.
„Igła”
W domu stolarza pali się jeszcze światło. Windisch stoi. Szyba w oknie lśni. Odbija drogę. Odbija drzewa. Odbicie przedziera się przez firanę. Przez spadające bukiety koronkowych kwiatów do pokoju. Przy kaflowym piecu opiera się o ścianę wieko trumny. Czeka na śmierć starej Kroner. Na wieku widnieje jej imię. Pokój jest tak jasny, że mimo mebli sprawia wrażenie pustego. Stolarz siedzi na krześle plecami do stołu. Jego żona stoi przed nim. Ma na sobie koszulę nocną w paski.
W ręku trzyma igłę. Z igły zwisa szara nitka. Stolarz podsuwa żonie palec wskazujący. Żona wyciąga mu czubkiem igły drzazgę z palca. Palec krwawi. Stolarz cofa palec. Igła wypada z ręki. Żona spuszcza wzrok i się śmieje. Stolarz sięga ręką pod koszulę nocną. Koszula podwija się. Paski pełzną. Stolarz dotyka krwawiącym palcem piersi żony. Piersi są duże. Drżą. Szara nitka wisi na nodze od krzesła. Igła kołysze się czubkiem do dołu. Obok wieka trumny stoi łóżko. Poduszka jest z adamaszku. Po niej rozsiane są kropki, duże i małe. Łóżko jest otwarte. Prześcieradło jest białe i kołdra jest biała. Sowa przelatuje koło okna. Leci w szkle tak długa jak skrzydło. Drży w locie. Światło pada krzywo i podwaja sowę. Kobieta chodzi pochylona przed stołem w tę i z powrotem. Stolarz sięga jej między nogi. Kobieta widzi zwisającą nitkę. Chwyta ją. Nitka się kołysze. Ręka kobiety ześlizguje się powoli wzdłuż ciała. Kobieta zamyka oczy. Otwiera usta. Stolarz ciągnie ją za przegub do łóżka. Rzuca spodnie na krzesło. Majtki zwisają z nogawki jak biała szmatka. Kobieta unosi uda i zgina kolana. Ma brzuch z ciasta. Jej nogi stoją na prześcieradle jak biała rama okienna. Nad łóżkiem wisi zdjęcie w czarnej ramie. Chustka matki stolarza dotyka brzegu kapelusza męża. Na szkle widać plamę. Dokładnie na brodzie matki. Matka stolarza uśmiecha się ze zdjęcia. Uśmiecha się prawie umarłym uśmiechem. Już za niecały rok. Uśmiecha się w stronę pokoju za ścianą. Przy studni kręci się kołowrót, ponieważ księżyc jest wielki i pije wodę. Ponieważ wiatr wisi w szprychach. Worek jest wilgotny. Zwisa niczym śpiący człowiek nad tylnym kołem. „Jak zmarły”, myśli Windisch. Windisch czuje na udzie swój sztywny, uparty członek. „Matka stolarza”, myśli Windisch, „stygnie”.
„Biała dalia”
W sierpniowy upał matka stolarza spuściła w wiadrze dużego arbuza do studni. Studnia uderzała falami w wiadro. Woda chlupotała wokół zielonej skórki. Woda studziła arbuza. Matka stolarza poszła do ogrodu z dużym nożem w ręku. Ogrodowa ścieżka była rynną. Sałata wyrosła wysoka. Jej liście kleiły się od białego mleka, które płynie w łodygach. Matka stolarza niosła nóż przez
rynnę. Tam, gdzie zaczyna się płot, a kończy ogród, kwitła biała dalia. Dalia sięgała jej do ramion. Matka stolarza powąchała dalię. Bardzo długo wąchała białe płatki. Wdychała dalię. Potarła czoło i spojrzała na podwórko. Matka stolarza ścięła białą dalię dużym nożem. „Arbuz to tylko pretekst” — powiedział stolarz po pogrzebie. — „Dalia była jej zgubą”. A sąsiadka stolarza dodała: — „Dalia była twarzą”. „Ponieważ tego lata było tak sucho” — powiedziała żona stolarza — „dalia miała dużo małych, zwiniętych płatków. Kwitła tak, jak właściwie nie może kwitnąć dalia. A ponieważ tego lata nie było też wiatru, kwiat nie opadł. Dalia już dawno wyzionęła ducha, a mimo to nie mogła przekwitnąć”. „Tego nie da się wytrzymać” — powiedział stolarz — „nikt tego nie wytrzyma”. Nie wiadomo, co matka stolarza zrobiła ze ściętą dalią. Nie przyniosła dalii do domu. Nie postawiła jej
w pokoju. Dalia nie została również w ogrodzie. „Przyszła z ogrodu. W ręku trzymała duży nóż” — powiedział stolarz. — „W oczach miała coś z dalii. Białka jej oczu były suche”. „Może” — powiedział stolarz — „czekając na arbuza, oskubała dalię. Skubała płatki do ręki. Ani jeden nie leżał na ziemi, jakby ogród był pokojem”. „Myślę” — powiedział stolarz — „że wygrzebała tym dużym nożem dziurę w ziemi. Pogrzebała dalię”. Późnym popołudniem matka stolarza wyciągnęła wiadro ze studni. Zaniosła arbuza na stół kuchenny. Czubek noża wbiła w zieloną skórę. Zakreśliła nożem koło i przekroiła arbuza przez sam środek. Arbuz trzasnął. Było to rzężenie. Arbuz żył jeszcze w studni i na stole kuchennym, zanim rozpadł się na dwie części. Matka stolarza wytrzeszczyła oczy. Ponieważ jej oczy były suche jak dalia, nie zrobiły się duże. Sok kapał z ostrza noża. Jej małe oczy patrzyły nienawistnie na czerwony miąższ. Czarne pestki rosły jedna nad drugą, jak zęby grzebienia. Matka stolarza nie pokroiła arbuza na kawałki. Postawiła połówki arbuza przed sobą. Czubkiem noża wydłubywała czerwony miąższ. „Tak zachłannych oczu nie widziałem nigdy” — powiedział stolarz. Czerwona woda kapała na stół kuchenny. Kapała jej z kącików ust. Ściekała z łokci. Podłoga była lepka od czerwonej wody z arbuza. „Moja matka nigdy dotąd nie miała takich białych i zimnych zębów” — powiedział stolarz. — „Przełknęła i powiedziała: Nie patrz tak, nie patrz, jak jem”. Wypluwała czarne pestki na stół. „Odwróciłem wzrok. Nie wyszedłem z kuchni. Bałem się arbuza” — powiedział stolarz. — „Wyjrzałem przez okno na drogę. Przechodził obcy mężczyzna. Szedł szybko i rozmawiał sam z sobą. Słyszałem, jak za moimi plecami matka dłubie nożem. Jak gryzie. I przełyka. Mamo, powiedziałem, nie patrząc na nią, przestań”. Matka stolarza podniosła rękę. „Krzyczała, a ja na nią spojrzałem, bo krzyczała tak głośno” — powiedział stolarz. — „Groziła mi nożem. To nie jest lato, a ty nie jesteś człowiekiem, krzyczała. Uwiera mnie coś w głowie. Piecze mnie w jelitach. To lato pluje ogniem wszystkich minionych lat. Tylko arbuz może mnie ostudzić”.
„Maszyna do szycia”
Kamienna droga jest wyboista i wąska. Sowa pohukuje za drzewami. Szuka sobie dachu. Domy stoją białe i zakrzepłe w wapnie. Windisch czuje pod pępkiem swój uparty członek. Wiatr puka w drewno. Szyje. Wiatr wszywa worek w ziemię. Windisch słyszy głos żony. Żona mówi: — „Potwór”.
Każdego wieczora mówi „potwór”, gdy Windisch w łóżku zwraca ku niej swój oddech. Od dwóch lat nie ma w brzuchu macicy. „Lekarz zabronił” — mówi — „dla twojej przyjemności nie pozwolę sobie zniszczyć pęcherza”. Kiedy padają te słowa, Windisch czuje zimną złość między jej a swoją twarzą. Żona łapie Windischa za ramię. Czasem minie chwila, zanim je znajdzie. Potem szepcze w ciemności do ucha Windischa: — „Mógłbyś być dziadkiem. Nasz czas minął”. Ostatniego lata Windisch wracał do domu z dwoma workami mąki. Windisch zapukał do okna. Sołtys poświecił latarką przez zasłonę. „Po co pukasz... Postaw mąkę na podwórku. Brama jest przecież otwarta”. Jego głos spał. Tej nocy była burza. Błyskawica uderzyła w trawę przed oknem. Sołtys zgasił latarkę. Jego głos obudził się i mówił głośniej. „Jeszcze pięć worków, Windisch” — powiedział — „i na Nowy Rok pieniądze. A na Wielkanoc masz paszport”. Zagrzmiało i sołtys popatrzył na szybę w oknie. „Postaw mąkę pod dachem” — powiedział — „będzie padać”. „Od tamtego czasu to dwunasta dostawa i dziesięć tysięcy lei, a Wielkanoc była już dawno”, myśli Windisch. Ostatnio nie puka w okno. Sam otwiera bramę. Windisch przyciska worek do brzucha i stawia go na podwórku. Nawet jeśli nie pada, Windisch stawia worek pod dachem. Rower jest lekki. Jedzie, a Windisch trzyma go obok siebie. Kiedy rower jedzie po trawie, Windisch nie słyszy swoich kroków. Tej burzowej nocy wszystkie okna były ciemne. Windisch stał w długim korytarzu. Promień błyskawicy rozerwał ziemię. Całe podwórko wpadło w piorunową dziurę. Żona Windischa nie usłyszała, jak klucz obracał się w zamku. Windisch stał w przedpokoju. Kolejny grzmot uderzył tak daleko za wsią, za ogrodami, że w nocy czuć było zimną ciszę. Windisch miał w oczach zimne źrenice. Windischowi wydawało się, że noc zaraz pęknie, że nad wsią zapanuje oślepiająca jasność. Windisch stał w przedpokoju i wiedział, że jeśli nie wejdzie do domu, zobaczy przez ogrody wąski koniec wszystkich rzeczy. I swój własny koniec zobaczy wszędzie. Za drzwiami słyszał Windisch jęki żony, miarowe, regularne. Jakby ktoś szył na maszynie. Windisch otworzył drzwi. Zapalił światło. Nogi żony stały na prześcieradle jak otwarte okiennice. Drgnęły w świetle. Żona otworzyła oczy. Nie były oślepione światłem. Były tylko nieruchome. Windisch pochylił się. Rozsznurował buty. Spod ramienia patrzył na uda żony. Widział, jak wyciągnęła z włosów łonowych palec, cały w śluzie. Nie wiedziała, gdzie ma położyć rękę z tym palcem. Położyła ją na nagim brzuchu. Windisch popatrzył na buty i powiedział: — „A więc to tak. Tak wyglądają problemy z pęcherzem, szanowna pani”. Żona Windischa położyła rękę z palcem na twarzy. Wyciągnęła nogi na koniec łóżka. Zaciskała je coraz bardziej, aż Windisch zobaczył jedną nogę z dwiema stopami. Żona Windischa odwróciła twarz do ściany i głośno zapłakała. Płakała długo głosem młodości. Płakała krótko i cicho swoim głosem. Jęknęła trzy razy głosem innej kobiety. Potem zamilkła. Windisch zgasił światło. Wszedł do ciepłego łóżka. Czuł wszędzie śluz, jakby wypróżniła brzuch w pościel. Windisch słyszał, jak sen wciska ją pod śluz. Słyszał jej oddech — zmęczony i pusty. I taki daleki. Jakby dotarł do końca wszystkiego, do swego własnego końca. Sen żony Windischa był tej nocy tak szeroki, że nie znalazło jej żadne marzenie senne.
Wydanie II
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Tłumaczenie: Katarzyna Leszczyńska
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 121
- ISBN: 978-83-7536-146-9
- Cena okładkowa: 27,50 zł
- Data publikacji: 2 listopada 2009
Inne książki tej autorki
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Herta MüllerHuśtawka oddechu
- Herta MüllerDziś wolałabym siebie nie spotkać
- Herta MüllerSercątko
- Herta MüllerKról kłania się i zabija
- Herta MüllerLis już wtedy był myśliwym
- Herta MüllerGłód i jedwab
- Herta MüllerNiziny
Inni klienci kupili również:
- Herta MüllerMoja ojczyzna była pestką jabłka
- Herta MüllerNadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość