Agata Miklaszewska, Kamyk
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 12,70 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
„Kamyk” jest wędrówką w głąb siebie, poznawaniem, kłótnią i pogodzeniem z samym sobą. Jest historią, w której bohater mierzy się z lodowcem, będącym metaforą, rzeźbi w nim korytarz, zmaga się z oporną materią lodu, walcząc zarazem z wyimaginowanym brakiem sensu istnienia. Jest historią opartą na sinusoidzie, w której czytelnik podąża za funkcją życia głównego bohatera, podąża za nim, obserwując jego spór z samym sobą o sens oraz wartość egzystencji, i dociera na samo dno, kiedy istnienie nie ma żadnej wartości, ponieważ bohater zamyka się w sobie, zamyka się na innych ludzi i zabierając im siebie, odbiera samemu sobie sens istnienia.
„Kamyk” to niezwykła, chłodna proza, w jakimś sensie medytacja na temat czasu i jego upływu, pisana językiem powściągliwym i obrazowym, opowiadająca niezwykłą historię. Proza, która pozwala czytelnikowi zadać sobie ważne pytania i która daje nadzieję na to, że odpowiedzi będą dla niego przychylne.
„Tego roku śnieg padał bez przerwy, dzień i noc, tydzień za tygodniem. Nie było już wiadomo, gdzie kończy się droga, a zaczyna dolina, schodząca stromo wzdłuż rzeki, schowanej pod śniegiem.
Nie było też wiadomo, gdzie jest granica skał i zatopionego pomiędzy nimi lodowca. Wszystko było wielką, białą przestrzenią, zlaną w jedno z szarobiałym niebem.
Wisieliśmy pośrodku tej bieli, w naszym pół kamiennym, pół drewnianym domu przyczepionym do skał nad przepaścią doliny, z żelaznymi balustradami na małych balkonach i półkolistym, oszklonym salonem, w którym wieczorem płonął ogień w kominku”.
Historia, której warto posłuchać, którą warto przeżyć...
-
Powieść Miklaszewskiej daje wytchnienie od zgiełku i brzydoty świata, budzi nostalgię za wzniosłym ideałem dobrego życia.
-
Jej lektura jest jak siedzenie przy ogniu w opuszczonym domu w górach — piękno i harmonia przeplatają się z niepokojem, samotnością, a nawet obłędem.
-
„Kamyk” jest moim zdaniem powieścią pisaną „ku pokrzepieniu serc”, ciepłą, ludzką i – mimo pewnych mielizn narracyjnych – przejmującą.
-
Po mistrzowsku podsycane zainteresowanie nie pozwala się od ’Kamyka’ oderwać. Chyląc czoła przed Agatą Miklaszewską za to, co ze mną wyrabiała, i znając już powieściowy sekret, myślę sobie, że tak naprawdę ciekawość jest siłą napędową czegoś innego. Czego? Nie powiem oczywiście.
-
„Kamyk” to pięknie zbudowana opowieść, która brnie do środka swego sensu, wykuwa się mozolnie w labiryncie znaczeń, by ostatecznie zawiesić odpowiedzi w pół drogi między „tak” i „nie”, między „wiem” a „nie wiem”
(...)
„Kamyk” to szlachetna, przejrzysta proza, która, inkrustowana z wdziękiem fragmentami wierszy Oskara Milosza, a także wyjątkami z Księgi Hioba oraz Koheleta, czasami wręcz sama wydaje się napawać swoim pięknem, przegladając w lustrze własnych słów. Owa czystość narracji zdumiewa i oczarowuje, ale niekiedy trudno na tej narracyjnej gładzi zatrzymać się, by móc bliżej przyjrzeć się prawdziwie — chropowatej, niedoskonałej, niepięknej. Swoisty literacki narcyzm Miklaszewskiej pozwolił jej skonstruować ze słów przecudnej urody zamek na lodzie, w którym jednak, jak w lodowej jaskini bohatera powieści, trudno zatrzymać się na dłużej, rozgościć.
Przeczytaj fragment ZamknijAgata Miklaszewska
Kamyk
fragment
To były piękne czasy, kiedy żył nasz ojciec.
Opuszczaliśmy schronisko w górach tylko raz do roku, na święta Bożego Narodzenia. Spędzaliśmy je u dziadków, w miasteczku położonym w najbliższej dolinie.
Zamykaliśmy wtedy dom, zostawiając zawsze otwarte tylko jedne drzwi. Taka była tradycja. Za nie zamkniętymi drzwiami, w bocznym skrzydle domu mieściła się mała kuchnia z zapasem jedzenia, dwa krzesła i cztery łóżka przykryte kocami. Na ścianie wisiała kartka z instrukcją, w jaki sposób uruchomić ogrzewanie.
Wprawdzie wszyscy w okolicy wiedzieli, że schronisko jest puste i że w zimie nie wynajmujemy pokoi, ale zawsze mogło się zdarzyć, że ktoś zabłądzi w górach i będzie szukał noclegu.
Ranek był piękny, słoneczny i bez wiatru. Ojciec zamówił w miasteczku woźnicę z saniami, tego samego, który czasem przywoził do nas gości.
Zamawianie sań raz do roku, przed Wigilią, należało do świątecznego rytuału. Ledwo zdążyliśmy zjeść śniadanie, a zajechały pod dom. Koń tupał i prychał, jakby już cieszył się na drogę powrotną i żądał, żebyśmy się spieszyli. Na szczęście wszyscy byli już spakowani i gotowi do drogi. Wystarczyło tylko wynieść walizki.
Słońce świeciło, śnieg skrzypiał, trzeszczały drewniane płozy i dźwięczały dzwoneczki przy dyszlu. Koń podskakiwał z radości, że biegnie w dół, a nie pod górę. Wszyscy byli szczęśliwi.
Mój brat wskoczył na miejsce obok woźnicy, rodzice usadowili się w saniach, okrywając nogi grubymi wełnianymi kocami, a ja umocowałem z tyłu na kilkumetrowym sznurku moje nowe sanki. Oczywiście miałem najlepiej. Jechałem daleko za nimi, hamując raz jedną piętą, raz drugą, przez co sanki poruszały się, jak wahadło, od lewej do prawej strony drogi.
To było tak zabawne, że już po chwili wszyscy odwrócili się, żeby na mnie patrzeć. Nawet woźnica śmiał się i siedząc bokiem w sztywnym kożuchu, pociągał nierówno za lejce. Koń strzygł uszami, zaniepokojony. Wiedział, gdzie ma jechać, bo do przodu wiodła tylko jedna droga, ale widocznie dziwił się, że woźnica tak źle nim kieruje.
Przewróciłem się na brzuch i sterowałem teraz czubkami butów, precyzyjnie rysując na śniegu równiutkie zygzaki, od jednego do drugiego skraju drogi.
– Przesiadaj się! – zawołał mój brat. – Mieliśmy jechać na zmianę!
Zawsze robiliśmy wszystko na zmianę.
– Jesteście braćmi i musicie sobie ustępować – mówił nasz ojciec.
Sanie zatrzymały się i zamieniliśmy się z moim bratem miejscami. Teraz ja siedziałem obok woźnicy i patrzyłem, odwrócony do tyłu, na głębokie, równe ślady płóz poprzekreślane tam i z powrotem krętym śladem, pozostawionym przez moje sanki.
Brat położył się na plecach i patrzył w niebo. Jego sanki jechały prosto.
Za nami zostawało schronisko, coraz mniejsze i mniejsze, sterczące wśród bieli gór jak mały szary klocek. Było opuszczone, zapomniane i wymarłe, jakby nikt w nim nigdy nie mieszkał. Zostawało samo na święta.
Wszyscy patrzyli już przed siebie, w stronę miasteczka, tylko ja, wciąż odwrócony, nie mogłem oderwać oczu od tego rozpaczliwego widoku naszego domu, którego nikt poza mną nie zauważył.
– Chcesz powozić? – spytał woźnica.
– Może... Jak będziemy wracać – powiedziałem, wpatrzony w coraz mniej wyraźny kamienny prostokąt.
Na ostatnim zakręcie zatrzymaliśmy się. Jeszcze nie widzieliśmy miasta, ale schronisko już zniknęło. Przez chwilę miałem wrażenie, że wisimy nad przepaścią: – opuściliśmy dom, a nie dotarliśmy do celu. Wystarczy, że stracimy go z oczu, a możemy się zgubić na zawsze.
Ojciec odwiązał sanki i przymocował je na stercie bagażu. Obaj z bratem przesiedliśmy się do rodziców i sanie ruszyły.
*
Dziadek zawsze mnie fascynował. Na przykład, nie wychodził z domu, bo nie chciał. Mówił, że ma wszystko, czego potrzebuje, i ciepło się uśmiechał. Miałem wrażenie, że to dotyczy również mnie, że ja też jestem mu potrzebny i byłem z tego dumny, bo na Dziadku wszystkim zależało. Miał mądre spojrzenie i wzruszający uśmiech. Zawsze wydawało mi się, że powinien być malutki, żebym mógł go objąć. Ale było odwrotnie.
Kiedy przyjechaliśmy, ośnieżeni i obładowani paczkami, właśnie dokładał drzewa do kominka.
– I widzicie, znowu tu mamy bałagan — powiedział z uśmiechem, jakbyśmy wyszli tylko na chwilę i właśnie wrócili.
W salonie stała oparta o ścianę i jeszcze mokra od śniegu choinka. Na stole błyszczały pozłacane orzechy, cukierki, rajskie jabłuszka i maleńkie kolorowe ozdoby – białe saneczki ze złotymi poręczami i opadającym czerwonym kocykiem obszytym kawałkiem futra. Obok, związane nitką, leżały małe srebrne łyżwy.
Z kuchni dochodził zapach pieczonych ciast – pierników, przekładańców z figami i zawijanych makowców. Nie mogliśmy ich jeść, bo był jeszcze post, więc Babcia stawiała ciasta wysoko na kredensie i przykrywała lnianymi serwetkami.
Dziadek układał na stole talerze, sztućce i kieliszki, potem cofał się o krok, uważnie im przyglądał, niektóre przesuwał o milimetry i znowu się przypatrywał.
Zawsze miałem wrażenie, że się bawią. Poruszali się spokojnie i powoli, każde w swoim rytmie, tak jakby ich gesty były wcześniej przemyślane. Nie byli tacy rozmachani jak inni ludzie. Cokolwiek robili, zazdrościłem im. Chciałem zachowywać się tak jak oni, chodzić drobnym kroczkiem i z czułością dotykać sprzętów. To udzielało się nawet mojemu ojcu, który ociosywał siekierą pień choinki, jakby precyzyjnie ostrzył żyletką delikatny ołówek. Mama pochylona obok niego zmiatała na szufelkę pojedyncze wióry.
Wiedzieliśmy, że na piętrze czekają na nas gościnne pokoje. Że tak jak co roku są tam lampki przy łóżkach, odwinięte rogi kołder, mandarynki i czekoladki na nocnych stolikach, i że bBabcia przyjdzie pocałować nas na dobranoc.
Rano, zaraz po śniadaniu, zaczeliśmy stroić choinkę.
Wieszaliśmy rajskie jabłuszka, złocone orzechy, cukierki w błyszczących papierkach i co chwila wybiegaliśmy przed dom. Nie mogliśmy doczekać się chwili, kiedy się ściemni, a na bezchmurnym niebie pokaże się pierwsza gwiazda.
– To idiotyczne, co powiem – mówił Dziadek, poprawiając serwetki przy talerzach – ale śnił mi się Prorok Izajasz. Siedział bardzo przygnębiony, w długich szatach, w naszej kuchni i powtarzał: „“...I tak mi nikt nie uwierzy.”.
– A idźże, idźże – powiedziała Babcia.
– No, proszę... – powiedział Dziadek.
– Skąd wiesz, że to był on? – spytała mama.
– Nie wiem – Dziadek zmrużył oczy. Zawsze tak robił, kiedy się nad czymś zastanawiał. – Sny mówią przypowieściami. Tak jakby były wieczne.
– Może to ktoś z kosmosu wysyła sygnały? – spytał mój brat.
– Może – powiedział Dziadek.
– Pan Bóg czy Anioł Stróż? – popierany przez brata postanowiłem za wszelką cenę wydobyć od niego tajemnicę.
– Nie wiem – powiedział uparcie Dziadek.
Byłem pewien, że wie. I on, i Babcia.
– Babciu? – spytałem.
– A kto to wie, dzieci... – Babcia westchnęła. – — Dawniej wszyscy wiedzieli, że Pan Jezus się urodzi, a teraz nawet nie wiemy, kiedy przyjdzie znowu.
– Dzisiaj – — powiedział Dziadek. – Mówiłem ci, że śnił mi się Izajasz.
Nie wiedziałem, czy żartował, czy mówił poważnie. Mój brat też nie.
Wszyscy wiedzieli, że po Wwigilii urodzi się Pan Jezus, ale że przyjdzie naprawdę, to było nie do uwierzenia.
Ojciec stał na drabinie i mocował do czubka choinki dziwnego anioła o trzech parach skrzydeł. Dziadek twierdził, że odkąd pamięta ten anioł był w naszej rodzinie.
– Czy on lata wszystkimi sześcioma skrzydłami? – spytałem.
– On w ogóle nie lata, bo jest wcielony – wyjaśnił mój brat.
– Acha... – powiedziałem niepewnie.
Mój brat przyglądał się aniołowi, jakby sam był zdziwiony własnym odkryciem.
– Jak coś się wcieli, to nie może latać – powtórzył, na wszelki wypadek szeptem. – Przecież widzisz, że musi mieć sznurek.
– A ptaki? – spytałem.
– Boże, chłopcy, co wy mówicie – jęknęła mama, ale nie wytłumaczyła nam, dlaczego.
Staliśmy z moim bratem przed domem, prawie po kolana zagłębieni w puchu świeżo spadłego śniegu i wpatrzeni w niebo oczekiwaliśmy dźwięku dzwoneczków. Dzwoneczki oznaczały, że jak co roku znajdziemy pod choinką prezenty. Wiedzieliśmy, że kiedy zabłyśnie wreszcie Betlejemska Gwiazda i wbiegniemy do domu z tą nowiną, oni powiedzą nam, że się spóźniliśmy, bo już nikogo nie ma. Nie wiedziałem, czego właściwie nie ma – Anioła czy komety, i kto kogo oszukiwał.
Potem dzieliliśmy się opłatkiem i siadaliśmy do stołu.
Wieczór przedłużał się, wciąż paliły się świeczki na choince, Babcia przynosiła kolejne potrawy i nikt nie kazał nam iść spać, a ta chwila, w której nic już nie dzieliło nas od rozpakowania kolorowych, błyszczących paczek, które wciąż jeszcze leżały nietknięte pod drzewkiem – ta chwila trwała nieruchomo, w tajemniczym zatrzymaniu, jakby nigdy nie miała się skończyć, ponieważ nie mogliśmy się jej końca doczekać.
Pamiętam bardzo wyraźnie, tak jakbym widział to na fotografii: – rozświetloną, dostojną choinkę, a pod nią, zagubioną wśród stosu prezentów, małą stajenkę z Dzieciątkiem leżącym na sianie, Matkę Boską, Józefa, Trzech Króli, pasterzy i stadko zwierząt. I nas: Bbabcię i Ddziadka w fotelach, mamę i ojca na kanapie, mojego brata i mnie, w białych koszulach, z aksamitkami związanymi pod kołnierzykiem na kokardkę.
Byłem tam, a jednocześnie widziałem z góry siebie stojącego pomiędzy nimi.
Wszystkich nas razem.
*
Poszliśmy do szkoły razem – mój brat i ja. On zdał od razu do drugiej klasy, ja poszedłem do pierwszej o rok za wcześnie.
Zamieszkaliśmy w miasteczku w internacie. W lecie jeździliśmy do domu w piątek po szkole albo w sobotę rano, kiedy lekcje kończyły się później. W zimie wracaliśmy tylko raz na dwa tygodnie albo nawet raz w miesiącu, gdykiedy śnieg zasypywał drogę. Kiedy byliśmy mali, przyjeżdżał po nas ojciec.
Mój brat był ode mnie starszy o dwa lata, ale lubił się ze mną bawić. Byliśmy zgodnym, kochającym się rodzeństwem, które prawie się nie rozstawało i nigdy nie kłóciło. Nie byliśmy do siebie podobni, ale on chciał wyglądać tak jak ja, a ja chciałem wyglądać tak jak on. Może dlatego tak się lubiliśmy.
Pamiętam, jak któregoś dnia szliśmy w stronę naszego internatu, śpiewając. Było piękne, upalne popołudnie, wiał ciepły wiatr i zbliżały się wakacje, a my wracaliśmy z kościoła po próbie chóru. Mój brat śpiewał pięknie, ja fałszowałem, ale obaj chodziliśmy na zajęcia, bo nie chciano nas rozdzielać.
Między mną a Kksiędzem, który prowadził chór, była niepisana umowa, że nie będę śpiewał zbyt głośno. Ksiądz był miły i ze względu na niego ograniczałem się do niemego poruszania ustami.
Tego dnia uczyliśmy się hymnu św. Franciszka:
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez brata Księżyc i gwiazdy...
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez brata wiatr i przez powietrze...
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez siostrę wodę...
To było tak piękne, że cała nasza grupa, idąc po lekcjach przez zakrystię i dalej korytarzem, a potem schodząc w dół po schodach wzdłuż muru przy plebanii, nie przestała śpiewać. Śpiewaliśmy wprawdzie dwa razy szybciej niż trzeba, ale ładnie. Było nas coraz mniej, bo większość dzieci mieszkała w okolicznych domach. W końcu zostaliśmy tylko my dwaj.
Skróciliśmy sobie drogę do internatu przez dziurę w płocie i szliśmy brzegiem szkolnego basenu, jeden za drugim, śpiewając wniebogłosy.
Szedłem z tyłu, za moim bratem. Zawsze tak chodziłem, bo wstydziłem się, że ludzie na nas patrzą. Za to on uwielbiał, jak na nas patrzyli. Może zresztą mnie też sprawiało to pewną przyjemność, ale pod warunkiem, że byłem za nim, schowany za jego plecami.
Właściwie dopiero od tego momentu widzę wszystko wyraźnie, jakbym oglądał film, w którym sam grałem.
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez brata Księżyc i gwiazdy...
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez brata wiatr i przez powietrze...
Pochwalony bądź, Panie mój,
przez siostrę wodę...
Mój brat szedł pierwszy wąską krawędzią basenu.
Nie pamiętam, czy się zachwiałem, czy potknąłem, w każdym razie wpadłem do wody po głębokiej stronie kąpieliska. To było tak niespodziewane, że nawet nie krzyknąłem, a on poszedł dalej przed siebie i do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że nie usłyszał plusku. Pewnie śpiewał bardzo głośno, a wiatr wiał nam prosto w twarze i rozpraszał dźwięki.
Nie umiałem pływać, więc rozpaczliwie machałem rękami i nogami, jakbym próbował latać, aż gładka jeszcze przed chwilą tafla wody zmieniła się nagle w spienione fale zalewające mi oczy i wpływające do uszu, gardła i nosa. Zachłysnąłem się, ale gwałtownym rzutem rąk jeszcze raz udało mi się wyciągnąć szyję i wydostać ponad powierzchnię wody. Usłyszałem czyjś krzyk. Ktoś chyba zawołał: „O, Boże!”.
Wtedy jeszcze raz, ostatnim wysiłkiem odbiłem się od wody i zaczerpnąłem powietrza...
Wiedziałem już, że źle robię, że nie tak wygląda pływanie.
Całą siłą woli opanowałem się i spadałem teraz powoli w dół w przezroczysto — zielonej wodzie. Miałem otwarte oczy i widziałem ten jasny, połyskliwy zielony kolor i ławice uciekających w górę bąbelków powietrza. Jedyne, co zrobiłem, to wyciągnąłem obie ręce wysoko, ponad głowę. Miałem nadzieję, że ktoś je zobaczy. Ogarnął mnie dziwny spokój i pomyślałem, że jest mi wszystko jedno i jeżeli naprawdę nie ma innego wyjścia, to proszę – mogę się utopić.
Co było dalej, nie pamiętam.
Wyłowił mnie stróż, który widział, jak wchodzimy na teren kąpieliska przez dziurę w płocie. Zamierzał nas złapać i ukarać przy przeciwległej dziurze, którą mieliśmy wyjść.
Kiedy zobaczył, co się dzieje, przebiegł kilkanaście metrów i wskoczył w ubraniu do basenu. Wyciągnął mnie i zaraz potem mojego brata, który wprawdzie umiał pływać, ale nie umiał nurkować. Mimo to, w szoku, próbował zanurzać się coraz głębiej i głębiej, nie zdając sobie sprawy z tego, że leżę już dawno uratowany na trawie. Był w takiej histerii, że stróż nie mógł sobie dać z nim rady.
Patrzyłem na ich walkę w wodzie, przerażony, że utopią się obaj zamiast mnie, a to przecież ja pogodziłem się ze śmiercią.
Dalszy ciąg tej historii znam już tylko z opowiadań. Przyznaliśmy się do tego wypadku matce dopiero po wielu latach.
Od tego czasu zacząłem się bać. Nie o siebie, ale o tych, których kochałem.
*
Mój brat chodził za moim ojcem wszędzie. Kręcił się wokół niego i starał się mu pomagać. Ojcu bardzo się to podobało, chwalił go, cenił jego wesołą gotowość do pracy, lubił jego żarty.
Byłem szczęśliwy, że są we dwóch. Przynajmniej o to nie musiałem się martwić. Gdyby coś złego przytrafiło się któremuś z nich, miałem przynajmniej gwarancję, że drugi mu pomoże.
Siłą rzeczy opiekowałem się mamą. Na szczęście bardzo rzadko wychodziła z domu. Żeby być bliżej niej, siadywałem w salonie przy kominku i czytałem, a raczej przerzucałem stosy, znoszonych z biblioteki ojca, książek.
Kiedy mama wybierała się do miasta na zakupy, jechałem razem z nią. To było męczące, bo wchodziła do prawie wszystkich sklepów, a ja cierpliwie udawałem, że jestem tym zainteresowany, tylko po to, żeby zabrała mnie ze sobą następnym razem. Gdyby mnie nie wzięła, musiałbym zostać w domu i czekać na nią, martwiąc się, że nie wraca. Wyobrażałbym sobie, jak jedzie samochodem po ciemku przez góry, jak wpada w poślizg... Tego nie mogłem znieść.
Właściwie wolałem już mieszkać w internacie. Kiedy byłem zajęty nauką i nie widziałem rodziców, lęk o nich trochę się zmniejszał. Zostawał tylko zwykły strach o mojego brata, ale jego, na szczęście, miałem na oku.
*
Tego roku śnieg padał bez przerwy, dzień i noc, tydzień za tygodniem. Nie było już wiadomo, gdzie kończy się droga, a zaczyna dolina, schodząca stromo wzdłuż rzeki, schowanej pod śniegiem.
Nie było też wiadomo, gdzie jest granica skał i zatopionego pomiędzy nimi lodowca. Wszystko było wielką, białą przestrzenią, zlaną w jedno z szarobiałym niebem.
Wisieliśmy pośrodku tej bieli, w naszym pół-kamiennym, pół-drewnianym domu przyczepionym do skał nad przepaścią doliny, z żelaznymi balustradami na małych balkonach i półkolistym, oszklonym salonem, w którym wieczorem płonął ogień w kominku.
Jesienią ojciec kupił skuter śnieżny. Zamierzał wozić nim jedzenie i czasem wypożyczać go turystom. Ale tej zimy spadło tyle śniegu, że nie było widać nawet czubków tyczek wyznaczających szosę. Można było niechcący zboczyć z drogi i spaść razem ze śnieżnym nawisem do przepaści. Mama co roku pisała listy do gminy, żeby przysłali wyższe tyczki, ale nigdy nie dostawała odpowiedzi.
Między jedną śnieżycą a drugą wyglądaliśmy świateł ratraka. Mieliśmy nadzieję, że gdy uprzątnie drogę, ojciec zabierze nas skuterem do miasteczka albo po prostu na przejażdżkę, tam i z powrotem. Kiedy śnieg był ubity – — jechał mój brat, kiedy spadło parę centymetrów świeżego, lekkiego puchu, jechałem ja.
Skuter zostawiał pode mną tak płytkie ślady, jakby nikt na nim nie siedział. Mimo że byłem tego samego wzrostu i ważyłem prawie dokładnie tyle samo, to jednak, w jakiś tajemniczy sposób, byłem od niego lżejszy.
Nie wiedziałem, dlaczego tak było, a właściwie udawałem, że nie wiem. Naprawdę, byłem lekki siłą woli. Starałem się być lekki i to mi się udawało.
Bawiłem się tak, odkąd pamiętam. Kiedy chciałem, umiałem chodzić po śniegu, zapadając się, kiedy nie chciałem, chodziłem po jego powierzchni, prawie nie zostawiając śladów.
Któregoś dnia, w środku zimy, po świętach Bożego Narodzenia, poszliśmy z moim bratem na spacer. Nie wolno nam było oddalać się od schroniska, więc szliśmy tak jak zawsze, prosto przed siebie, drogą, którą dobrze znaliśmy.
Rozmawialiśmy, a jednocześnie byliśmy tak zajęci zapadaniem się albo nie zapadaniem pokrywy śniegu pod nami, że żaden z nas dwóch nie zwracał uwagi na to, czy wciąż idziemy ścieżką, czy już dawno z niej zboczyliśmy. W niektórych miejscach tonęliśmy w śniegu prawie po pas.
Bawiliśmy się tak dobrze, że nie poczuliśmy coraz silniejszego wiatru, nie przeszkadzało nam też, że coraz większymi płatkami pada śnieg. Kiedy zorientowaliśmy się, że to załamanie pogody, było już za późno.
Zawróciliśmy, ale w ciągu kilku minut śnieg zasypał wszystkie nasze ślady, a wichura pozmiatała dawne zaspy, robiąc nowe w zupełnie innych miejscach. Nie mogliśmy nawet ustalić kierunku wiatru, który kręcił się i zawijał wokół nas, zmieniając powietrze w coraz szybciej wirujące tornado śnieżnych płatków zaklejających nam oczy.
Po chwili nie widzieliśmy nic. Otaczała nas mgła, gęsta jak wata, wilgotna i zimna, przenikająca chłodem przez ubrania. Co gorsza, było coraz ciemniej i powoli ogarniał nas strach, że się zgubimy i nigdy nie znajdziemy. Wiedzieliśmy, że kręcąc się w kółko, zupełnie stracimy orientację, ale każdy z nas twierdził, że jeszcze ma całkowitą pewność, w którą stronę pójść, żeby odnaleźć drogę prowadzącą do schroniska. Tylko że kierunek, który ja wskazywałem, był zupełnie przeciwny do tego, przy którym upierał się mój brat, a w gruncie rzeczy obaj, i on i ja, nie mieliśmy już zaufania do własnej intuicji.
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wystarczy jeden nieostrożny krok i możemy spaść w przepaść, a zły wybór może zaprowadzić nas dalej w niekończące się śniegi i niewidoczne we mgle szczeliny lodowców.
Pozostanie w miejscu było jeszcze gorsze i nieuchronnie kończyło się śmiercią przez powolne zamarzanie, więc obejmowaliśmy się tylko, przerażeni, że któryś z nas w panicznym strachu, oddali się choćby o krok i zginie we mgle na zawsze.
– Mówiłem, żeby nie chodzić daleko bez ojca – powiedział mój brat.
– Akurat odwrotnie – zaoponowałem bliski płaczu. – Mówiłeś, żeby iść.
– Więc może zróbmy coś znowu na odwrót – szepnął niepewnie.
To było absurdalne, ale wszystko w tej sytuacji wydawało się bez sensu. Każde słowo. Dlatego prawie nie odzywaliśmy się do siebie, bo obaj czuliśmy to samo. Nie rozumiałem tylko, dlaczego mamy coś robić na odwrót, skoro jeszcze nic nie zrobiliśmy i ze strachu nawet baliśmy się poruszyć.
– Zamkniemy oczy – powiedział mój brat. – Zamkniemy oczy i pójdziemy gdziekolwiek.
– Tak będzie jeszcze gorzej... – przerwałem, bo w tym samym momencie uświadomiłem sobie, że przeciwnie – to będzie jedyny słuszny kierunek postępowania.
– Zamkniemy oczy – powtórzył zdecydowanie mój brat.
– I będziemy się modlić – dokończyłem, ponieważ wydawało mi się to
oczywiste.
Stanęliśmy naprzeciw siebie i objęliśmy się, żeby było nam cieplej. Wiedziałem, że to ja muszę odmawiać pacierz, bo gdyby zrobił to mój brat, znaczyłoby, że umieramy. Zawsze ja się modliłem, a on śpiewał. To było bardziej naturalne.
Obracaliśmy się wolno, z zamkniętymi oczami, wokół samych siebie, najpierw z trudem, potem coraz łatwiej w udeptanym butami śniegu. Do dziś nie wiem, dlaczego zaczęliśmy się tak kręcić.
Mówiłem wiersz, którego nauczyła nas mama., Słyszałem swój zmieniony głos, jakbym zachrypł albo się jąkał, a może to tylko mgła tak dziwnie filtrowała dźwięki.
Znam dobrze Źródło, co tryska i płynie,
Choć się dobywa wśród nocy.
Wiem, gdzie swe wody ma ten zdrój kryniczny,
Ukryty w głębi tajemnic i wieczny,
Choć się dobywa wśród nocy.
Początku jego nie znam, bo go nie ma,
Lecz wiem, że każdy byt swą mocą trzyma,
Choć się dobywa wśród nocy.
Skończyłem. Staliśmy przez chwilę, nieruchomi, przytuleni do siebie, skierowani twarzami w różne strony mgły. Wreszcie otworzyliśmy oczy. Przed nami nie było widać nic i każdy krok mógł pociągnąć nas w przepaść. Wiedzieliśmy, że jedyne, co możemy zrobić, to ruszyć przed siebie.
Na szczęście było nas dwóch i dzięki temu nasze wątpliwości znosiły się nawzajem. Kiedy ja traciłem pewność, mój brat podtrzymywał mnie na duchu, kiedy on chciał zmienić kierunek, ja go powstrzymywałem. Posuwaliśmy się powoli, szarpani niepewnością, jednak nie zmieniając wybranej drogi. Zapadając się i wywracając w głębokim śniegu, czuliśmy, że idziemy trochę w dół.
Po jakimś czasie, naprawdę nie wiem, jak długo to trwało, zaczęło mi się wydawać, że mgła się rozrzedza. Popatrzyłem na mojego brata i zobaczyłem, że jego twarz pojawiła się trochę wyraźniej, jakby wypłynęła z białego niebytu. Zobaczyłem też, że majaczą kontury skał i że w tym samym miejscu co dawniej jest droga, którą dobrze znałem.
Wszystko wyglądało trochę nierealnie. Powoli ktoś przywracał do życia świat, w dokładnie takiej samej postaci, jak przedtem, a jednak nie ten sam. Ten, który teraz wyłaniał się z mgły, wyglądał piękniej, jakby był udoskonaloną kopią tamtego. Czułem się, jakbym wyszedł z jakiegoś strasznego, wszechogarniającego kłębu waty i przedostał się do czegoś zupełnie nowego, co tylko łudząco przypominało dawną rzeczywistość.
Wiedziałem, gdzie jestem, mimo że byliśmy zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewałem. Powietrze było przezroczyste jak kryształ. W dole, przed nami, widać było schronisko, lodowiec, szosę do miasteczka i zamarzniętą rzekę.
Obaj wpatrywaliśmy się w ten nieruchomy pejzaż ze zdumieniem. Świat był stworzony na nowo – powietrze, góry i śnieg. Zobaczyłem to przez moment, w przebłysku olśnienia, jakby podniesiono zasłonę i pozwolono mi zobaczyć wszystko z wysoka.
I nagle mój brat oszalał. Skakał, krzyczał i tarzał się w śniegu. Wywalił mnie i obaj doturlaliśmy się do drogi, pchając przed sobą narastające zwały śniegu. Na zmianę upadaliśmy i wstawaliśmy, otrzepując się, śmiejąc i dysząc z wysiłku, obaj niewyobrażalnie, nieprzytomnie szczęśliwi. Miałem wrażenie, że ziemia nieoczekiwanie zaczęła się kręcić z podwójną szybkością. Pobiegliśmy w dół, wywracając się i zjeżdżając po zboczach na śliskich kurtkach.
Na dole brat zatrzymał się i popatrzył w górę. Zrobiłem to samo i zobaczyłem niesamowity widok. Miejsce, w którym zgubiliśmy się, było małym pagórkiem. Jego czubek nadal spowity był mgłą, jak białym gęstym kokonem. On jeden. Wszędzie naokoło było jasne i czyste powietrze, i nigdzie nie było ani skarpy, ani przepaści, ani lodowej szczeliny.
W tym bezgranicznie bezpiecznym miejscu przeżyliśmy wrażenie własnej śmierci.
*
Przyszła wiosna. Kiedy świeciło słońce, było na tyle ciepło, że rodzice pozwalali mnie i mojemu bratu spędzać całe dnie na dworze. Mogliśmy nawet podejść kawałek pod górę, ale na tyle blisko, żeby mama mogła nas zobaczyć z okien schroniska.
Szliśmy razem jakieś kilkanaście metrów, potem mój brat skręcał w prawo i wspinał się wydeptaną wśród skał dróżką, wiodącą na słoneczny stok, gdzie spod topniejącego lodu wypływała woda, poniżej spadająca ze skał spienionym, białym wodospadem. Siadał tam i śpiewał.
Ja szedłem trochę wyżej, żeby wykuwać ze skał minerały. Zawsze nosiłem ze sobą młotek, którym obłupywałem odłamki skał i rozbijałem kamienie.
Mogłem całymi godzinami stukać w szczeliny skalne w nadziei, że wreszcie znajdę nitkę lapis-u lazuli pokrytą miniaturowymi jak pył kropeczkami złota albo zatopione w granicie równoboczne kryształki ciemnopurpurowych granatów, nie większe od łebka szpilki.
Szukałem coraz głębiej rozwiązania jakiejś tajemnicy, odpowiedzi na jakieś pytanie – zresztą wszystko jedno czego szukałem, ale byłem zdeterminowany całkowitym i wszechwładnym przekonaniem, że coś znajdę. Byłem o krok od zostania mineralogiem. Najbardziej fascynowały mnie ogromne bryły jednolitych skał, z tkwiącymi w nich małymi kryształami, z których każdy, nie wiadomo, w jaki sposób wykształcony z tej na pozór jednolitej masy, przedstawiał swoją własną niepowtarzalną doskonałość – przejrzystą i piękną.
Skąd to się brało? Jaka moc mogła powodować takie zjawiska? Jakim cudem z martwej, szaroburej skały rodził się nienaganny, metalicznie błyszczący sześcian pirytu, albo mikroskopijny, widoczny tylko pod lupą, stożek błękitnego szafiru?
Jaka zasada tym kierowała? Jak wielkie siły działały, jaki czas musiał upłynąć, i czy w ogóle można to było zmierzyć w sposób naukowy?
Wyobrażałem sobie ziemię, jak ogromną bułę agatu, we której wnętrzu której palił się ogień wytapiający materię, jak w tyglu alchemika. Ziemia cierpiała, sama poddana własnym napięciom – sile przyciągania i bezwładu, sile odśrodkowej i nie wiadomo jakim jeszcze siłom. Cierpiała, dręczona własnymi sprzecznościami.
Może wystarczyło sięgnąć do podręcznika fizyki, żeby to wszystko wyjaśnić, ale bałem się, że wtedy moja wizja runie, zwyciężona marną i prozaiczną rzeczywistością. Dużo bardziej podobał mi się romantyczny obraz czegoś zamkniętego w sobie, udręczonego w swoim własnym piekle, wewnątrz którego płonie wieczny, nieugaszony ogień wytapiający wnętrzności i kształtujący powoli coraz szlachetniejsze piękno.
Na razie ziemia wypluwała dowody swoich zmagań – małe tajemnicze bryłki minerałów uwięzione w bezładnej masie skalnej i zaklęte w nienagannej regularności geometrycznych brył.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 256
- ISBN: 838739184-0
- Cena okładkowa: 12,50 zł
- Data publikacji: 31 grudnia 2003
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Beata SzadyPolska według Ryszarda Kai
- Paweł SołtysSierpień
- Wojciech ŚmiejaPo męstwie
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Patryk ZalaszewskiLuneta z rybiej głowy
- Michał R. WiśniewskiZakaz gry w piłkę
- Deborah LevyKoszty życia
- Paweł SołtysNieradość
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Michele MariTy, krwawe dzieciństwo