Jerzy Haszczyński, Mój brat obalił dyktatora
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Rewolucja tunezyjska, demonstracje w Maroku, Strefa Gazy czy wiosna arabska to tematy z pierwszych stron gazet na całym świecie. Za krzykliwymi nagłówkami skrywają się niezliczone tragedie będące wynikiem gwałtownych procesów politycznych i burzliwych zmian. Jerzy Haszczyński próbuje przybliżyć nam aktualne nastroje na Bliskim Wschodzie. Koptowie z Miasta Śmieciarzy, irańskie feministki czy uczniowie jemeńskiej szkoły dżihadu mówią pełnym głosem o swojej wizji świata, dla której szukają szacunku i wsparcia.
Dzięki cierpliwie i wiernie nakreślonemu tłu możemy przyjrzeć się nastrojom panującym w państwach muzułmańskich i z bezpiecznej odległości uświadomić sobie, że jesteśmy świadkami historycznych zmian w geopolitycznym porządku świata.
-
Arabska wiosna była jednym z tych niezwykłych momentów dziejowych, gdy ludzie odzyskują głos i siłę. Wychodzą z ról przypisanych im przez światowych mądrali i cynicznych strategów. Jerzy Haszczyński był tego świadkiem. Zafascynowanym, ale nie naiwnym, przenikliwym, ale pokornym. Nie ma pewności, czy umiemy ten świat zrozumieć — zawikłany i trudny jak pisane pędzlem arabskie litery — ale musimy próbować. Szczególnie że ludzie na Tahrir i w Sidi Bu Zajd obalili nie tylko despotów, ale też wiele rządzących w Europie stereotypów. I opowiadają o tym Haszczyńskiemu — młodzi Tunezyjczycy, autor hymnu libijskiej rewolucji, egipscy chrześcijanie obawiający się islamistów, poddani marokańskiego króla, zdesperowani mieszkańcy Strefy Gazy, Turcy obrażeni na Orhana Pamuka, znajomi jemeńskiego zamachowca i postępowe Iranki. Fascynujące historie.
-
Książkę absolutnie polecam wszystkim tym, którzy chcą wyjść poza medialny obraz oglądu współczesnego świata i tym, którzy mają absolutnie dość istnienia w kreowanych przez zachodnie media krzywdzących mentalnych stereotypach. Ci, którzy zechcą podjąć próbę zrozumienia tego, co się działo i dzieje na Bliskim Wschodzie, powinni tę książkę koniecznie przeczytać.
Przeczytaj fragment ZamknijJerzy Haszczyński
Mój brat obalił dyktatora
fragment
To wózek skromny nawet jak na najbiedniejszy region Tunezji. Dwa koła rowerowe, trochę niezdarnie zespawanych stalowych rurek i blaszany blat. Wózek sprzedawcy warzyw i owoców, który nie miał pozwolenia na handel. Od tego wózka zaczęła się rewolucja, która obaliła obracającego miliardami prezydenta Ben Alego.
Wózek podjeżdżał codziennie na placyk przed siedzibą władz lokalnych, jednym z niewielu solidnych budynków w czterdziestotysięcznym Sidi Bu Zajd. I stawał wśród innych, zazwyczaj większych, trzykołowych. Mohamed Buazizi, o którym teraz mówi cały arabski świat, sprzedawał z niego banany, mandarynki z nieoderwanymi listkami, marchew i dymkę. Często musiał uciekać przed policją, która lubowała się w wymuszaniu pieniędzy od nielegalnych sprzedawców. W dniu, który zadecydował o nagłym przyśpieszeniu historii Tunezji, Mohamed Buazizi przeżył dodatkowe upokorzenie. Nie tylko dostał mandat. Został spoliczkowany na oczach innych sprzedawców i klientów. I to przez kobietę w policyjnym mundurze. „Zagubiłem się na ścieżce życia, nie kontroluję go. Wybacz mi, rozpoczynam podróż, z której nie ma powrotu”. Tak na Facebooku tłumaczył ukochanej matce, której pracą na targu próbował pomóc w utrzymaniu dużej rodziny, to, co zaplanował. Podpalił się obok miejsca, w którym handlował, w centrum Sidi Bu Zajd, miasta w głębi Tunezji, z dala od turystycznych szlaków. Był 17 grudnia 2010 roku. Mohamed Buazizi miał dwadzieścia sześć lat. Zmarł wskutek poparzeń 4 stycznia, gdy bunt ogarnął już kolejne biedne miasta, ale nic nie wskazywało na to, że Zin al-Abidin Ben Ali jest skończony. Prezydent uciekł z kraju dziesięć dni później. – Przez dwadzieścia trzy lata nikt nie zagroził dyktatorowi. Nie udało się bogatym, wpływowym ludziom, politykom z dużych miast. Mój brat okazał się silniejszy od tych wszystkich wielkich graczy. On obalił Ben Alego – mówi ze łzami w oczach jego młodsza siostra, dziewiętnastoletnia Samia. Wysoka dziewczyna stoi na malutkim betonowym podwórku domu Buazizich w dzielnicy biedoty Haj Nur. Cała w czerni, z chustą na głowie, tylko na nogach ma skarpetki w pastelowe paski i kolorowe kapcie z uśmiechniętymi kotkami. Niedokończony dom bohatera rewolucji tunezyjskiej to trzy pokoje, tak małe, że kanapa, na której leży zbolała matka, zajmuje całą szerokość sypialni. Ten skromny biały dom, którego jedynym barwnym elementem są dwie klatki z kanarkami, znają już wszyscy w mieście. Nie miałem problemu z odnalezieniem go.
Rewolucja tunezyjska jest jak smutna bajka. Dobry zwyciężył złego, ale zapłacił najwyższą cenę. Męczennik pośmiertnie pokonał dyktatora. Dobry kontra zły, Buazizi kontra Ben Ali. Biedak z prowincji kontra władca, pomieszkujący w kilku pałacach i transferujący wielkie sumy na zachodnie konta. Ofiara systemu, zbudowanego na korupcji, kłamstwie i gnębieniu, przeciw temu, kto ten system zbudował i go nadzorował.
Bajka nie liczy się z prawdopodobieństwem. Nie docieka, dlaczego właśnie ten niczym niewyróżniający się biedak pokonał despotę, dlaczego jego samospalenie doprowadziło do wypalenia dyktatury. Rewolucję tunezyjską próbują jednak zrozumieć i przerażeni arabscy dyktatorzy, i zaskoczeni przywódcy zachodni. Próbuję i ja, jeżdżąc po najważniejszych ośrodkach buntu, od Sidi Bu Zajd po Tunis. Wyjaśniają ją sobie Tunezyjczycy. Widzą w Buazizim tego, który wyrwał ich ze snu, kazał powiedzieć: Dość! Obudził w nich godność i przypomniał o wartościach, które przez długie lata łamała elita skupiona wokół Ben Alego. – Kulturę narodu i kulturę elity politycznej dzieliła przepaść – tłumaczy Ahmed Abderrauf Unajes, emerytowany dyplomata, który po obaleniu Ben Alego został wiceministrem spraw zagranicznych, a dziesięć dni później ministrem. – A taki stan prędzej czy później kończy się starciem. Potrzebna jest tylko iskra – uważa Unajes. I tą iskrą był desperacki czyn Buaziziego. W Sidi Bu Zajd, jak wszędzie w Tunezji, w wyborach zawsze zwyciężała prezydencka partia Zjednoczenie Demokratyczno Konstytucyjne (RCD). Gdy po podpaleniu się Buaziziego gniewna młodzież wyszła tam na ulice, sekretarz generalny RCD zażądał od deputowanych i radnych, którzy zdobywali w Sidi Bu Zajd przygniatającą większość głosów, by przygotowali kontrdemonstrację. Żeby zebrali odpowiednią grupę obywateli, którzy powiedzą wyraźnie, że nie godzą się na „zagrażanie stabilności kraju i uderzaniu w instytucję prezydenta”. I usłyszał od nich: Wśród demonstrantów są nasi synowie i córki, nic nie możemy zrobić, bo stracilibyśmy zaufanie własnych rodzin. – To był dowód na zakłamanie, w którym żyliśmy przez tyle lat. Pod wpływem tego tragicznego wydarzenia nawet ludzie z RCD zrozumieli, że nie można już ukrywać rzeczywistości, którą sami od dawna znali – mówi Unajes. To z Buazizim identyfikowali się prześladowani. Ci, którzy jak on nie mogli znaleźć stałej pracy. Ci, których nękała policja. Ci, którzy nie mogli marzyć o założeniu rodziny. Ci, którym doskwierało dzielenie stanowisk wśród znajomych i członków wszechwładnej partii RCD. Utożsamili się z nim studenci i bezrobotni absolwenci wyższych uczelni. Uznali, że był jednym z nich, choć on wcale nie był absolwentem informatyki, jak o nim mówiono. – Skończył tylko technikum w Sidi Bu Zajd – wyjaśnia jego siostra Samia, która właśnie ukończyła tutejsze liceum. I marzy o studiach ekonomicznych. Pewnie jej się uda.
Negatywny bohater rewolucji, siedemdziesięcioczteroletni obecnie Ben Ali, zaczął i skończył karierę z pistoletem w ręku. Chłopak ze skromnej prowincjonalnej rodziny, jedno z jedenaściorga dzieci, szybko postawił na wojsko i służby bezpieczeństwa. Po ukończeniu szkół, wojskowej we Francji i wywiadowczej w USA, szybko piął się po szczeblach hierarchii w armii kraju, który właśnie wyrwał się spod francuskiego protektoratu i uzyskał niepodległość. Pomógł mu w tym generał, ojciec pierwszej żony, Naimy. W 1980 roku jego kariera przyhamowała, wyjechał do Warszawy, gdzie przez cztery lata był ambasadorem. Potem na początku 1984 roku, kilka miesięcy przed narodzinami Mohameda Buaziziego, z pistoletem w ręku wykazał swoją przydatność prezydentowi Habibowi Burgibie w tłumieniu zamieszek. Burgiba w nagrodę mianował go szefem służby bezpieczeństwa, a potem MSW.
W podobny sposób miał przekonać lekarzy, by trzy lata później wydali oświadczenie, że schorowany Burgiba, blady jak mumia, nie jest już w stanie rządzić. I, jak ujawnił francuski tygodnik „Jeune Afrique”, którego szef, Tunezyjczyk, był w dobrych układach z Ben Alim, z pistoletem w ręku siedział w kokpicie samolotu, uciekając 14 stycznia z Tunezji do Arabii Saudyjskiej. – Na zawsze pozostał typem wojskowego i policjanta, przede wszystkim policjanta. Burgiba wykorzystywał jego bezwzględność do prześladowania ludzi, nawet wydzwaniał do niego do Warszawy, a on stamtąd pociągał za odpowiednie sznurki – mówi Azza Turki, dziennikarka francuskojęzycznego tygodnika „Réalités”. Od Burgiby różniło go zamiłowanie do korzystania z narodowego bogactwa. O pierwszym prezydencie Tunezji do dziś krążą opowieści, dowodzące, że choć też nie był demokratą, to jednak jego ręce pozostały czyste. – Przyszedł kiedyś na uroczystość obrzezania swego wnuka. Odbywało się to w nowym domu jego syna. „Skąd wziąłeś pieniądze na taki piękny duży dom?”, spytał syna. „Jutro masz się go pozbyć”, zażądał. Taki był Burgiba, sam nie dbał o swój majątek, a krewnym willi i pałaców nie pozwalał stawiać. Odwrotnie niż Ben Ali – opowiada przedsiębiorca ze starszego pokolenia. Ben Ali pozwalał krewnym nie tylko stawiać wille i pałace. W ich ręce trafiły najatrakcyjniejsze państwowe przedsiębiorstwa. Uzyskiwali monopol na import ropy i bananów, pobierali łapówki przy okazji różnych transakcji, przejmowali główne banki, a nawet cmentarze. A jeszcze bardziej niż krewnym pozwalał na to rodzinie swojej drugiej żony, Leili z domu Trabelsi. – Tym Trabelsim, prostym ludziom, z których część to analfabeci, powiązania rodzinne z prezydentem przewróciły w głowie. Jeden nie miał głosu, ale wymarzył sobie karierę śpiewaka, i śpiewał, występował w rzymskim teatrze w Kartaginie. Inny, nawet chyba podstawówki nie skończył, a sprawił sobie kancelarię adwokacką – dodaje wspomniany przedsiębiorca. O pierwszej damie tunezyjska ulica mówiła z większą nienawiścią niż o jej mężu. I nadal tak jest, o niej tu słyszałem najwięcej. Nawet przypadkowo spotkani na ulicy Tunezyjczycy, cieszący się nagle uzyskaną wolnością słowa, wypominają byłej pierwszej damie, że zaczynała jako fryzjerka. Dzięki urodzie zyskiwała bogatych i wpływowych mężczyzn, w końcu także przyszłego prezydenta, który gdy ją poznał, był żonaty. W tak konserwatywnym społeczeństwie romanse i dzieci pozamałżeńskie są źle widziane, a Leila Trabelsi urodziła Ben Alemu jedną córkę przed ślubem, a drugą chwilę po nim. Powtarzano mi też pogłoski, że w młodości była prostytutką, wyczekującą na klientów na ulicach francuskich miast. Pięćdziesięciotrzyletnia Leila Ben Ali nagle zniknęła z Tunezji kilka dni po podpaleniu się przez Buaziziego. Wówczas bunt dopiero się tlił w odległych prowincjach. Prezydenckim boeingiem wywiozła do Dubaju sztabki złota ważące półtorej tony. Przeczuwała to, co innym wydawało się nieprawdopodobne. Przeczuwała upadek swego męża. Potwierdzając legendę, że jest czarownicą, która magicznymi sztuczkami omamiła Ben Alego i przejęła od niego władzę nad Tunezją. Pozostawiony przez żonę w pałacu w Kartaginie Ben Ali dostawał doniesienia służb o wzburzeniu w Sidi Bu Zajd i o zdjęciach płonącego Buaziziego, rozsyłanych masowo telefonami komórkowymi i wystawianymi na Facebooku. Media oficjalne milczały o Buazizim przez kilka dni. Wreszcie czołowy arabskojęzyczny dziennik „Assabah”, kontrolowany przez typowanego na następnego władcę, zięcia Ben Alego, Mohameda Sachera el-Matriego, napisał o nim tekst pod tytułem Co się wydarzyło? Jak? Dlaczego?. Odpowiedź podchwycona przez inne media brzmiała: Samospalenie to odosobniony przypadek, desperacja człowieka w trudnej sytuacji. 28 grudnia Ben Ali pojawił się przy łóżku szpitalnym Buaziziego, obwiązanego bandażami po czubek głowy. A potem wystąpił w telewizji, grożąc „nielicznym ekstremistom i agitatorom wzniecającym manifestacje”.
Ledwie Ben Ali skończył występ w telewizji, a bunt dotarł do Kasserine, pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Sidi Bu Zajd. Kasserine ma osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców i sto pięćdziesiąt kawiarenek, ale nigdy nie było w nich wolnych miejsc, bo tysiące młodych mężczyzn całymi dniami wysiadywało na plastikowych krzesełkach ze szklaneczką espresso. Wielu z nich po studiach i od zawsze bez szansy na zatrudnienie. Ben Ali był tu tylko raz, w początkach swojej prezydentury. Obrzucono go kamieniami. Teraz Kasserine stało się bastionem buntu i miejscem najostrzejszego starcia między służbami reżimu a tłumem.
Zaczęło się w dzielnicy Haj Essalem, biednej, ale nie najbiedniejszej. Wszyscy tu wiedzieli o desperackim proteście Buaziziego i nagle usłyszeli, że u nich też się podpalił młody człowiek. I zmarł. – Nikt nie uwierzył, że się sam podpalił. Wszyscy w Haj Essalem byli przekonani, że to prowokacja służb Ben Alego – opowiada jeden z wpływowych mieszkańców Kasserine. Na początku wściekły tłum zaatakował siedziby banków Amen i Banque de Tunisie, należących do pierwszej rodziny w kraju. Potem ruszył na salony meblowe i samochodowe, budynki partii RCD i władz lokalnych, paląc i grabiąc. Nazwy nie oddają wszystkiego, zrujnowane siedziby banków, zniszczone salony meblowe, które oglądałem, to jednokondygnacyjne klockowate budynki bez łuków, bez arabskich zdobień. Małe i do bólu skromne. Kilkanaście razy tłum wpadał do komisariatu, w którym jak w całej Tunezji obok zwykłej policji urzędowała także i służba bezpieczeństwa. Na ulicy walały się nadpalone akta bezpieki. Można się było przekonać, jak szczegółowo inwigilowano społeczeństwo. Kto zapuścił brodę, stawał się podejrzany o sympatyzowanie z fundamentalistami islamskimi, kto za długo czytał Koran, podobnie. Kto nie wywiesił odpowiedniej dekoracji na 7 listopada, święto narodowe upamiętniające przejęcie władzy przez Ben Alego, był potencjalnym opozycjonistą. I takiego śledzono bardzo dokładnie, z kim rozmawia, jak gorliwie się modli w meczecie, czy ma nowy numer telefonu komórkowego, dokąd się przeprowadził. Ludzie czytali to i przekonywali się, że żyją wśród szpicli. To znienawidzonej służbie bezpieczeństwa wielu mieszkańców przypisuje to, że w Kasserine polało się najwięcej krwi. Przez kilka dni na początku stycznia, gdy w centrum trwały wielkie protesty, zginęło kilkanaście osób. Nieoficjalnie mówi się, że dużo więcej. Krążą opowieści o najgorszych kryminalistach, których naczelnik miejscowego więzienia wypuścił, by siali postrach w mieście. By ludzie błagali Ben Alego, aby ich ratował i przywrócił porządek. Szerzy się pogłoska, że to nie od kul policji ginęli ludzie, lecz że celowali do nich ubrani po cywilnemu snajperzy z bezpieki, ukryci na dachach najwyższych budynków. Mieli nawet używać kul rozpryskowych, by ofiar było więcej. Prezydenta Ben Alego już nie ma, ale Kasserine nie ustaje w buncie. Policja pilnuje nawet stacji benzynowych, czego w innych regionach nie widziałem. Główną ulicą dzień w dzień przechodzą marsze protestacyjne. Nauczyciele, związkowcy, sędziowie, bezrobotni domagają się usunięcia wszystkich przedstawicieli znienawidzonej partii RCD z rządu jedności narodowej, który powstał po ucieczce dyktatora. Delegacje z Kasserine i Sidi Bu Zajd wyruszyły też do Tunisu, by tam żądać, aby rząd był wreszcie „nasz”.
„Akt terrorystyczny nie może być tolerowany. Źle nastawione elementy wykorzystywały kwestię bezrobocia i desperacji. Wrogie elementy na obcym żołdzie zaprzedały duszę ekstremizmowi i terroryzmowi”. W ten sposób zwrócił się do narodu Ben Ali 10 stycznia, w swoim przedostatnim, jak się później okazało, przemówieniu telewizyjnym. Rewolucja dotarła już wówczas do Tunisu.
– Nic nie zrozumiał z tego, co się dzieje. Nie zrozumiał, że ludzie walczą o godność. Chciał nas postraszyć – mówi Mohamed, czterdziestopięcioletni menedżer z branży turystycznej. To było przemówienie sztywnego dyktatora oderwanego od ludu, wtrącającego co kilka zdań: „Obywatele, obywatelki”. Na dodatek wygłoszone z kartki w literackim arabskim, a nie dialekcie tunezyjskim. Oprócz straszenia była w nim i obietnica. Ben Ali zapowiedział, że w ciągu dwóch lat powstanie trzysta tysięcy nowych miejsc pracy. W dziesięciomilionowym kraju, w którym jedna trzecia świeżo upieczonych absolwentów nie miała szans na zatrudnienie, niewielu to przekonało. Ale reżim jeszcze się bronił. Następnego dnia Tunezyjski Związek Przemysłu, Handlu i Rzemiosła rozpoczął akcję tworzenia pięćdziesięciu tysięcy miejsc pracy. Posypały się jak z rękawa oferty z firm opanowanych przez klan prezydenta i innych beneficjentów reżimu. Propozycje, o których wcześniej można było tylko pomarzyć. W czasie gdy płonęły przedmieścia Tunisu, a w centrum stolicy protestowali studenci i artyści, gazety cytowały wdzięcznych młodych Tunezyjczyków. „Wspaniałe wcielenie decyzji prezydenta”, „Chwalebna inicjatywa”, „Szczególny gest zrozumienia” – mówili zachwyceni studenci i absolwenci. Mohamed Sacher el-Matri zaoferował dwieście pięćdziesiąt miejsc pracy dla bezrobotnych z dyplomem, „zgodnie z decyzjami prezydenta”. Przy okazji pojawiła się lista firm tego trzydziestodwulatka, których sześć lat wcześniej, przed ślubem z córką dyktatora Nesrin, jeszcze nie miał: Bank Zitouna, portowe przedsiębiorstwo Goullete Shipping, towarzystwo ubezpieczeniowe Zitouna Takaful, firmy mające monopol na sprzedaż najlepszych marek samochodów Ennakl i City Cars, wielkie wydawnictwo prasowe Dar Assabbah, sieć telefonii komórkowej Tunisiana. El-Matri był jednym z bohaterów depesz ambasadora amerykańskiego ujawnionych przez WikiLeaks. Przeciekły zaraz przed rewolucją i bez wątpienia miały na nią wpływ. Wynikało z nich, że zięć prezydenta prowadził ekskluzywne życie. Rozbijał się po tunezyjskich drogach austinem martinem i hummerem, na wakacje do Saint Tropez latał prywatnym odrzutowcem, wielką willę w kurorcie Hammamet ozdobił autentycznymi rzymskimi kolumnami i antycznymi freskami, a w ogrodzie trzymał w klatce wielkiego tygrysa zwanego Paszą, pochłaniającego dziennie cztery kurczaki.
Mniej niż o korupcji i wystawnym życiu Ben Alich i Trabelsich Tunezyjczycy wiedzieli o represjach wobec opozycji. A gdy powstawał rząd jedności narodowej, w więzieniach z przyczyn politycznych siedziało ponad dwa tysiące ludzi.
– Represje to nie tylko więzienie. Reżim robił wszystko, żebym ani przez chwilę nie mogła zapomnieć, że nie mam tych samych praw, co inni – mówi Ahlem Belhadż, żona trzykrotnie więzionego adwokata i polityka nigdy niezalegalizowanej partii komunistycznej, feministka i profesor psychiatrii dziecięcej na uniwersytecie w Tunisie. – Nie mogłam zapomnieć w domu, bo przed nim stali tajniacy, którzy czasem wyzywali mnie od dziwek. Nie mogłam zapomnieć w pracy na uniwersytecie, bo wciąż się pojawiały jakieś trudności. Gdy wystartowałam w konkursie na etatowego profesora i okazało się, że jako jedyna ubiegam się o to stanowisko, władze uczelni anulowały konkurs. Zastraszano jej znajomych, kontrolowano korespondencję, odcinano internet. – Tajniacy podeszli do mojego syna, gdy miał cztery lata, i zaproponowali, że kupią mu czekoladę. Wszystko po to, bym wiedziała, że i mój syn nie jest bezpieczny. W tamtym czasie policja nie chciała mnie przepuścić do szwagra, który prowadził strajk głodowy, a mały synek w stroju Zorro groził im zabawkową szabelką. Do dziś to nosi w pamięci, a ma czternaście lat, do dziś mówi: Mamo, ale ja cię przed tymi panami broniłem – opowiada Ahlem Belhadż, drobna czterdziestosześciolatka, ostrzyżona na krótko brunetka o pięknej, ale zmęczonej twarzy. Ubrana w dżinsy i bluzkę w kolorowe pasy. W czasie naszej rozmowy w kawiarni artystycznej co chwila ustalała przez telefon szczegóły projektu napisów na plakaty, wzywające do manifestacji feministek, teraz już legalnej. Jej problemy zaczęły się, gdy w 1992 roku poznała Dżalela Ben Brika Zoglamiego, który właśnie wyszedł na wolność po miesięcznej odsiadce w więzieniu za przynależność do partii trockistowskiej. Nawet ślub musieli wziąć potajemnie. Nie mogli razem nigdzie wyjechać, bo w żadnym hotelu by ich nie zameldowano. Teraz mąż będzie mógł wrócić do pracy w swoim zawodzie. Pani profesor bez problemu dzwoni do znajomych, zagląda do internetu: –Wciąż nie mogę uwierzyć, że Ben Ali uciekł. – Na jej twarzy po raz pierwszy pojawia się uśmiech: – Codziennie rano po przebudzeniu szczypię się w dłoń. I okazuje się, że nie śnię. Dyktatura się skończyła.
(...)
Wydanie I
- Kategoria: Literatura faktu
- Seria wydawnicza: Reportaż
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 13 lutego 2012
Okładka miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 160
- ISBN: 978-83-7536-349-4
- Cena okładkowa: 34,00 zł
E-book・Mój brat obalił dyktatora
- ISBN: 978-83-7536-378-4
- Cena okładkowa: 20,90 zł
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Jerzy HaszczyńskiRzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
- Jacek HołubWszystko mam bardziej
- Barbara DemickŚwiatu nie mamy czego zazdrościć
- Aneta Prymaka-OniszkBieżeństwo 1915
- Wojciech GóreckiWieczne państwo
- Kalina BłażejowskaBezduszni
- Anna BikontCena
- Patrick Radden KeefeCokolwiek powiesz, nic nie mów
- Jacek HołubNiegrzeczne
- Anna BikontMy z Jedwabnego