Piotr Siemion, Niskie Łąki
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Wznawiane po ponad dziesięciu latach, wychwalane i potępiane przez media Niskie Łąki to najodważniejsza polska powieść o końcu komunizmu i początku naszego nowego świata. Troje młodych bohaterów – bezimienny Anglik, piękna cyniczna kobieta i natchniony psychopata z podziemia – prowadzą nas przez kontrkulturowy Wrocław z czasów stanu wojennego, labirynty Manhattanu i wreszcie rodzącą się pstrokatą Polskę lat 90. Ich gorzka, porywająca historia to obraz pokolenia, które dziś rządzi Polską.
-
Najważniejsza powieść pokoleniowa, która najpełniej jak dotąd chwyta doświadczenia i wyraża nastroje Polaków urodzonych na początku lat 60.
-
Siemion napisał książkę porywającą, pasjonującą, zabawną i inteligentną, choć jednocześnie gorzką i dwuznaczną.
-
„Niskie Łąki” to najlepsza polska powieść ostatnich lat.
-
Subtelna, a chwilami przerażająco dosadna wirtuozeria, jak w filmach Quentina Tarantino.
-
Wyjątkowo udana i dobrze napisana powieść, która dzisiejszym 50-latkom może przypomnieć ich lata młodości i pierwsze kroki stawiane w kapitalizmie, a młodszym odkryć nieznane oblicze mitologizowanego dziś przez niektóre narracje czasu w historii Polski.
Przeczytaj fragment ZamknijPiotr Siemion
Niskie Łąki
fragment
Przefrunął na płask ponad barierą i głową w dół runął jak w studnię. Trzasnął plecami w czarną wodę. Zimny wir zamknął się nad nim, parząc skórę. Gdy Anglik wynurzył się i zachłysnął powietrzem, nurt spod śluz elektrowni znosił go już na środek rzeki. Na oślep, pieskiem, rzucił się w kierunku kamiennego brzegu, który majaczył po lewej. Nocna woda cuchnęła fenolem. Kiedy jak zabłąkany morski krab dotknął wreszcie mokrego granitu i wpełzł na dolne stopnie nadbrzeża, czuł drżenie w każdym włóknie mięśni. Zamiast wspinać się wyżej, uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.
Nikogo, cisza. Na pewno? Bo jeśli tamci czterej wrzucą go po raz drugi, dbając, by tym razem już nie wypłynął?
Nie, pusto. W górze nie majaczyły niczyje twarze, nie rozbrzmiewały już obce głosy. Pochyłość była stroma, ale pełznąc wzdłuż jej złączenia z kamienną ścianą, tworzącą przyporę jazu, można było się wygrzebać na samą górę, na poziom jezdni, przed bramę elektrowni. Dopiero teraz poczuł zimno. Do tej pory był zbyt przerażony, by zwracać uwagę na cokolwiek. Skulony, znieruchomiał tam, gdzie zaczynała się wiodąca od rzeki w stronę głównego placu wąska brukowana ulica. Szedł nią przedtem, za dnia, około siódmej, w gasnącym sierpniowym słońcu, pięć godzin po tym, jak ogłuszony i mokry od potu wysiadł z pociągu na głównym dworcu. Wszystkie łacińskie litery napisów poznaczono kreseczkami i kropkami o niewiadomym znaczeniu. Kiedy przemierzył beczkowato sklepioną główną halę żeliwnego dworca, godnego salonek Habsburgów, i wyszedł przed gmach, pierwszy raz wciągnął w nozdrza wilgotny zapach tego miasta. Woń mokrego kamienia, łąk, siwych spalin, upału, rzecznej pleśni, cegieł i koksowego pyłu.
Na dnie rzeki spoczęły klucze od mieszkania, otrzymane późnym popołudniem w dyrekcji teatru, a także granatowy paszport, bez którego – jak się dowiedział dzień wcześniej od witającego go w Warszawie przedstawiciela Instytutu Brytyjskiego – nie powinien, jako cudzoziemiec, chodzić po tutejszych ulicach.
– Policja wszystkich sprawdza, zwłaszcza teraz. Wie pan, ledwo znieśli ten swój stan wyjątkowy, propaganda trąbi o wrogiej infiltracji, więc dokumenty trzeba mieć przy sobie – uprzedził Anglika czarniawy mężczyzna w za ciasnej tweedowej marynarce, który go odnalazł w barakach stołecznego lotniska. – Tu ma pan rezerwację hotelową, a tu, na jutro rano, bilet na pociąg. Pan oczywiście na staż teatralny.
– Widzę, że się pan orientuje w szczegółach…
– Nie, w tamtym mieście robią tylko staże teatralne, poza tym nic się tam nie dzieje, wie pan.
– Będę pomagał inscenizować Dziką kaczkę.
– Dziką kaczkę?
– Tak wynikało z teleksów i z listu.
– Będę musiał to chyba sprawdzić. Proszę tędy. Ostrożnie, łatwo się potknąć.
Woda ściekała z ubrania, tworząc trzy niewielkie kałuże na potrzaskanym granitowym nadbrzeżu. Szyderstwa o nieszczelnych zegarkach, takich jak ten jego, barwnych szwajcarskich wynalazkach sprzed roku, „dobrych w sam raz, by w nich zmywać naczynia”, nie sprawdziły się. Wskazówki pokazywały dwadzieścia minut po północy, a sekundnik krążył w najlepsze pod zaparowanym szkiełkiem.
Anglik pomyślał, że kraty przy jazach często zatrzymują zwłoki, ciała o pojaśniałej skórze i włosach zlepionych tłustą wodą. Wszystko odbyło się tak prędko: wrzask, podrzut ramion w zbiorowym wysiłku, potem uderzenie ciała o taflę wody. Wzdrygnął się. Pamiętał dokładnie, że paszport wyleciał mu z kieszeni, zanim jeszcze rzeka zamknęła się nad głową i oparzyła w jednej sekundzie. Przez mgnienie obserwował szybowanie dokumentu, cały czas przerażony myślą, że spadnie prosto na kamienie w dole. Mignęła mu przed oczami granatowa okładka z wycięciem. Klucze musiały wypaść później, pewnie już w wodzie. W każdym razie w kieszeni miał zamiast nich tylko wilgoć. Wzdrygnął się i zakaszlał, wypluwając wodę. Czy naprawdę dotknął dna rzeki? Dawno temu w Blackpool, a więc podczas wakacji, odważył się i skoczył z pięciometrowej trampoliny do basenu, głębokiego – jak zaświadczała blaszana tablica – na dziesięć jardów. Pamiętał wstrząs, gdy przeciął wodę, pamiętał też, jak otworzył oczy i wśród mglistej zieleni dostrzegł wykładany kafelkami mur. Przeraził się wtedy, nie wiedząc, czy ma przed sobą dno basenu, czy ścianę. Nie miał pojęcia, w którą stronę płynąć. Długo machał rękami, pełznąc ku powierzchni. Wtedy także zaczynał się dławić wodą. W odmęcie mignęły czyjeś bose stopy. Pływak! Brakowało mu już oddechu.
Z sąsiedniego mostu skręcał na nieoświetlony bulwar żółty nocny tramwaj. Zamajaczyły we wnętrzu ludzkie cienie, zahurgotały koła. Żółte było w każdym razie światło wewnątrz wagonu. Nadal ani jednego przechodnia, nikogo. W Londynie na miejscu wypadku zebrałby się już spory tłumek, migotałyby czerwone lampy ambulansów, a mokrą ofiarę przepytywałaby policja. W Londynie nie ma tramwajów. Tramwaje mogą być w Niemczech Zachodnich, Wschodnich może zresztą też. A także tutaj, w mieście, którego nie znał, tak jak nie znał miejscowego języka ani smaku nieruchomego miejscowego powietrza. A zatem, lekcja dla początkujących: nocą, podczas pierwszego samotnego spaceru po Wschodniej Europie, można zostać zrzuconym z mostu do wody, bez prowokacji i bez wyraźnego powodu – przez czwórkę facetów, którzy pojawili się znikąd i nie zadawali żadnych pytań.
Nie bardzo wiedząc, co się robi w takich wypadkach, poczłapał przed siebie, przez jezdnię i tory tramwajowe, przez drugi pas jezdni… Na ślepej ścianie drugiego z domów widniał wielometrowy wizerunek łamanego kołem mężczyzny. Kiedy szedł tamtędy za dnia, zapamiętał to malowidło, wyraźne mimo osadu węgla i dwutlenku siarki, zatykających wapienne pory kolorowanego tynku. Już wiedział, gdzie jest. Teraz trzeba wezwać policję. Ale w jakim języku? Liczyć na to, że patrol będzie znał angielski? Czy francuski? Albo że zajmie się kompletnie mokrym bełkoczącym facetem bez dokumentów? Choć oczywiście do wody mogli go wrzucić policjanci po cywilnemu. W tych krajach wszystko możliwe.
Na chodnikach nie było widać nikogo. Za to z bramy narożnej kamienicy dobiegała przytłumiona muzyka, tak, chyba jazz. Nie znał tego standardu, a w każdym razie nie potrafił rozpoznać melodii, od której basowego wątku drżało drewniane, chropawe w dotyku skrzydło uchylonych wrót. Farba łuszczyła się pod palcami.
W tunelu sieni było zupełnie ciemno, toteż zwolnił, a potem zamarł w miejscu, bo ciemność rozdarł trzask zapałki. Żółty płomyk zmienił się zaraz w czerwone kółko papierosa. Poruszył się, choć oczywiście nie rozumiał skierowanych do siebie słów:
– Nie krępuj się, przyjacielu. Czym brama bogata.
Na stopniach, skręcających z bramy w klatkę schodową, siedziało ich dwóch, mniejszy i większy. Ten mniejszy, z wąsikiem, zaciągnął się głęboko papierosem i podał go większemu. Z zapachu wynikało niezbicie, że nie palą miejscowego tytoniu, którego czad trwał we wszystkich odwiedzonych dotąd wnętrzach w tym kraju. Najgorzej było w pociągu, właśnie z racji dymu i uporczywego jarzeniowego światła, którego mimo jasnego dnia nie dało się wyłączyć. Obaj siedzący na schodkach bez zdziwienia przyglądali się mokrej zjawie.
– I was thrown… I fell from the bridge. Into the water, you see?
– Nie spiesz się z językami, kolego. Muszę się jeszcze trochę upalić, żebyśmy sobie mogli pogawędzić. Inglisz?
– Yes!
– No, sam widzisz. Nie pogadamy.
– Co się go pytasz, Bozia, słyszysz, że mó-ó-wił po a-a-angielsku.
– Choćby mówił językami anielskimi, a miłości nie znał, nie powtórzy za Panem: „I stanąłem na piasku morskim”. Co, może też chcesz się machnąć? – zabrzmiał znowu miły basowy głos.
Papieros przeszedł z rąk do rąk.
– Tylko nam go nie rozmocz.
– I had an accident…
– Pewno nam chcesz opowiedzieć, co robiłeś na dnie Odry?
– No, no, tylko się nie przyzwyczajaj do mojej marychy.
– Bo tu nie Jamajka.
Na chwilę zapadło milczenie.
– Somebody assaulted me. Four big blokes, they plopped me into the river just like this, see?
– Jeśli kto językiem niezrozumiałym mówi, odwróci się zbór od niego.
– P-p-popatrz no, jak się trzęsie.
– Popływał, to go trzęsie.
– To co? Wracamy na górę?
Idąc za gestem ręki, mokra sylwetka oderwała się od odrapanej olejnej lamperii i zaczęła się wspinać za nieznajomymi po szerokich drewnianych schodach. Łatwo było się potknąć, bo na dół klatki schodowej przedostawał się tylko poblask mizernej żarówki z górnych pięter. Krawędzie wyślizganych desek okute były jeszcze gdzieniegdzie mosiądzem. W półmroku sień kamienicy, czterdzieści i kilka lat temu podziobanej kulami i tak pozostawionej, zmieniała się w brzuch chorego wieloryba, pełen suchych wodorostów i zielonkawego cienia.
Za trzecim zakrętem schodów cała trójka stanęła przed wysokimi drzwiami. Kiedy błysnęła zapalniczka, na przypiętej do ich skrzydła tekturce dały się odczytać polskie wyrazy W OGÓLE NIE P… Reszta napisu była urwana. W środku także trwał półmrok, spęczniały od zastarzałych zapachów gotowanej bielizny, kurzu, grubych płaszczy, papierosów. Dopiero za załomem korytarzyka, w świetle, Anglik na kieszeni amerykańskiej kurtki wojskowej mniejszego chłopaka z bramy dostrzegł blaszanego orzełka z koroną.
– A, to wy – przywitano ich.
– Wyskoczyliśmy tylko ptaka przee-wietrzyć. – Dwa krótkie palce dotknęły orzełka z koroną.
– A ten koleś?
– Płetwonurek.
W kątach obszernego pokoju siedziało na podłodze kilkanaście osób. Dopiero po chwili zorientował się, jacy są młodzi, dużo młodsi nawet od niego. Ten przy oknie, śpiący z głową w popielniczce, to zupełne dziecko. Dwie dziewczyny z ciekawością spojrzały na obuwie nowego przybysza: czarne robociarskie półbuty na bardzo grubej podeszwie, lecz (co nie było już oczywiste) bardzo lekkie, na tyle w każdym razie, że przed kwadransem nie pociągnęły właściciela jeszcze niżej w głębinę, za kamienny zakręt. Z porzuconej przy drzwiach torby ze sztucznej skóry ktoś wyłuskał niewielką butelkę z pękatą szyjką i napisem „export” na etykietce. Anglik poczuł lekkie mdłości. Goły facet w drugim kącie pokoju – nie, miał jednak na sobie slipki – oddał pustą szklankę sąsiadowi i z namysłem zaczął poświstywać na glinianej piszczałce.
Przedstawiciel Instytutu Brytyjskiego dwukrotnie napomykał o tym, by uważać na nowe znajomości i nie ulegać łatwej pokusie zabawy w city guerrilla, „zwłaszcza że, proszę mi wierzyć, ani to city, ani to guerrillas, przynajmniej po tym, co widziałem na Malajach”. Pustych butelek porozstawianych po całym pokoju, otchłannym, lecz jak się okazało, jedynym w tym mieszkaniu, wystarczyłoby na koktajle Mołotowa dla całego Brixton. Piszczałka, na takich grają Cyganie na filmach oświatowych z Channel 4. Nie wiadomo, czy ta przypadkowa znajomość nie przyspieszy zakończenia pierwszego w życiu poza Anglią stażu reżyserskiego. Nie wiadomo, skąd wyrosła czwórka oprychów. Nie wiadomo, co mówią do siebie na jego temat ludzie z mieszkania i ci dwaj z bramy. Wódkę bez lodu pije się tylko na filmach o zimnej wojnie.
– Skąd wiecie, że to Anglik?
– Anglik, bo nic nie mówi.
– Przypłynął łodzią podwodną.
– Ty, Anglik, nie zimno ci tak?
– No, czy ci nie zimno? Zrzucaj łachy. Masz tu koc, się owiń.
– Dżon kłuii – wybełkotał w odpowiedzi, przypominając sobie, jak się po tutejszemu dziękuje, jedyny zwrot zapamiętany w uproszczonej transkrypcji z rozmówek Berlitza. Natychmiast poczuł nowy atak dreszczy.
– Bez kitu?
– Yes, yes. Dżon kłuii.
– No, przynajmniej wiemy, John, jak masz na imię.
– Dżon kłuii.
– Chłopaki, nalejcie Johnowi.
Osoby zainteresowane przedrukiem tego lub innego fragmentu książki prosimy o kontakt z działem promocji: zofia@czarne.com.pl.
Wydanie II
- Kategoria: Proza polska
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Fajne Chłopaki
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 6 kwietnia 2016
Okładka twarda, foliowana
- Wymiary: 125 mm × 205 mm
- Liczba stron: 304
- ISBN: 978-83-8049-270-7
- Cena okładkowa: 39,90 zł
E-book・Niskie Łąki
- ISBN: 978-83-8049-280-6
- Cena okładkowa: 33,90 zł
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Piotr SiemionDziennik roku węża
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Mira MarcinówBezmatek
- Krzysztof VargaSonnenberg
- Tomasz RóżyckiZłodzieje żarówek
- Daniel OdijaPusty przelot
- Olga HundŁyski liczą do trzech
- Mirosław NahaczOsiem cztery. Bombel. Bocian i Lola
- Wojciech Chamier-GliszczyńskiPortrecista psów