Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
W Pozwól rzece płynąć Michał Cichy znów wyrusza w podróż po najbliższej okolicy i obserwując drzewa, ludzi i niebo, układa osobistą mitologię codzienności. Przemierza Ochotę, by odkryć w niej „cały świat”, swoją wioskę w mieście, indywidualny raj. Raj to na miarę człowieka, czasami niedoskonały, czasami porażający obojętnością, zawsze bliski, ale czasem zdumiewający na nowo. Ten sześciomiesięczny spacer od zimy do lata jest także swoistym traktatem o postrzeganiu, otwieraniu się na codzienność, stawaniu się jej częścią. To także książka o miłości, pokorze, a przede wszystkim zgodzie na los.
-
To jest książeczka kogoś, kto wychodził sobie rozum. Kogoś, kto przejrzał na oczy i nie uciekł na widok tego, co zobaczył. Książeczka piękna i cicha. Znajdziecie tu liczne opisy krajobrazu, dowiecie się, jaka pogoda była dziesięć lat temu, i przypomni wam się trochę Prawd, które kiedyś znaliście.
-
Ta książka nie wymaga żadnego omówienia, ona wymaga długiego, powolnego czytania, przedrukowania we wszystkich dziennikach w Polsce, włączenia do kanonu lektur.
-
Książkę Michała Cichego po prostu się smakuje. Słowo po słowie, kartka po kartce.
-
Szczęśliwa Ochota, że ma takiego czułego kronikarza.
-
I tak działa ta książka: wybudza, zmusza do wyjścia ku światu, a potem znów przypomina o sobie i przyciąga do niespiesznej lektury, i tak niejeden raz, ku coraz głębszemu spokojowi.
-
Czym są zatem książki Michała Cichego? Manifestem zgody na życie w zwyczajnym świecie i na własną w nim zwyczajność. Możliwą w oswojonej przestrzeni i czasie, skrojonym na ludzką (choć inną dla każdego) miarę. Tak niegdyś żyła większość wolnych ludzi [...].
-
Cichy w swoich opisach oczyszcza kadr ze wszystkiego, co zbędne, zostawia tylko znaczące detale. Obie jego książki są pochwałą uważności, która powstrzymuje bieg rzeczy. Jeśli nie znajdziemy uspokojenia w momencie, tu i teraz, nie znajdziemy go nigdy i nigdzie.
-
Cichy opowiada o otaczającym go świecie z charakterystyczną dla siebie czułością.
Przeczytaj fragment ZamknijMichał Cichy
Pozwól rzece płynąć
fragment
Był 6 kwietnia, ale tamta przedziwna zima wcale nie chciała się skończyć. Zwały śniegu na chodniku miały metr wysokości. Samochody stają tam prostopadle i żeby zaparkować, muszą trafić dokładnie w koleiny wyjeżdżone przez poprzedników. Tuż obok śnieg jest tak gruby, że nie da się wjechać. We dnie temperatura podnosi się o stopień, dwa powyżej zera i przy krawężnikach stoi głęboka woda ze śnieżną kaszą. Wielkie kałuże mają barwę błota i są kompletnie nieprzejrzyste.
W niedzielę 7 kwietnia zaświeciło słońce i zrobiło się cieplej. Płaty śniegu na chodnikach puściły czystą i jasną wodę. Strumyczki roztopu płynęły powoli po spojeniach chodnika. Zakręcały pod kątem prostym, pokazując w miniaturze geografię rzek z mulistymi osadami dookoła. Świeżo wytopiona ze śniegu woda zbierała się w przezroczyste kałuże, które odbijały niebo.
Facet i dwie kobiety ładowali walizki do ciemnego forda kombi. W pewnym momencie jedna z kobiet podeszła do żywopłotu i dotknęła gałązki. A potem druga. Podszedłem i ja. Na gałązce pojawiły się centymetrowe zielone pędy.
7 kwietnia. Tak to się zawsze zaczyna. Od żywopłotów. Pędy zakończone były zwiniętymi zawiązkami listków, miały woskową, jakby tłustą powłoczkę. 7 kwietnia. 7 kwietnia.
Kalendarz przemiany wiosennej.
9 kwietnia przyleciały szpaki. Usiadły na czubku topoli koło śmietnika i zaczęły świstać. Ich głosy były przenikliwe.
Przypominały krótkie wizgi wysokoobrotowej maszyny u dentysty. Dni się zrobiły ciepłe, w słońcu nawet osiem, i ptaki od razu podkręciły regulator. Nawet wróble zaczęły ćwierkać liczniej i głośniej. Sikorki zamiast popiskiwać jak przedtem zaczęły wygrywać regularne melodie.
Tego samego dnia na klonie srebrzystym koło wieżowca pokazały się pąki kwiatów w kolorze krwistej czerwieni. To jest dziwne i jedyne w swoim rodzaju drzewo, które walczy z innym drzewem. Wyrasta z grubego i pochyłego pnia płożącej odmiany wierzby. Przebija się przez jej pień jak oszczep.
No i tego samego dnia spadł pierwszy wiosenny deszcz. Rzadziutki i drobniutki jak mgła ze spryskiwaczy. Chodniki i asfalt nabrały połysku. Wyglądały jak spocona skóra. Patrzyłem, jak w kałużach rozchodziły się kółka. Na placu zobaczyłem trzy pierwsze parasole. Starsze panie, jak to starsze panie, nosiły je otwarte, nawet kiedy już przestało padać.
Gołe gałązki, na których wiszą koraliki kropel. Prysznic z rynien.
Świat nic poza sobą nie znaczy. Niczego nie ma do ukrycia, niczemu nie służy i nie jest dowodem na nic. Donikąd nie odsyła i nie ma natury tekstu.
Jego ruchy były oszczędne, szybkie i trafne. Najpierw sięgnął za siebie, gdzie miał zgromadzone skrawki skóry. Znalazł kawałek w odpowiednim kolorze. Potem spod lady wyjął zrobioną z deseczki i introligatorskiego noża maszynkę do przycinania na wymiar. Przyłożył i uciął wąski paseczek na szlufkę. Za pomocą plastikowej buteleczki zakończonej gąbką pomazał surowe krawędzie na kolor lica. Teraz położył na ladę czarną gumową płytę. Im bliżej środka, tym bardziej była podziobana. Wziął szydło i zrobił nim dwie dziurki na końcach. Nawlókł grubą nić i zszył. Szlufka wyglądała teraz jak obrączka. Wyjął przyrząd podobny do pilnika, tylko że gładki. Skądś wziął się młotek. Cała przestrzeń kantorka o wymiarze dwa metry na półtora była ściśle podzielona pomiędzy rozmaite materiały i narzędzia. Wszystko znajdowało się szybko i natychmiast po użyciu wracało na miejsce. Nawlókł szlufkę na formę i oklepał młotkiem. Trwało to może dwie minuty i kosztowało cztery złote.
Początek mojej ulicy to miejsce, gdzie jest wszystko. Prawdziwe cielęce parówki w maleńkim spożywczym po prawej stronie. Uszczelki, krany i rurki w hydraulicznym. Stary szewc, który jako jedyny w okolicy ma prawidła do rozciągania butów. Dwa sklepiki z psim żarciem. Bar wietnamski i obok bar polski u pana Wojtka, gdzie schabowe są wielkości talerza. Parę witryn dalej są u siwego pana farby, rozpuszczalniki, pędzle, szpachelki i kit do okien. Naprawa elektroniki u długowłosego pana inżyniera, który doradził mi, żeby unikać marki Manta, bo psuje się tydzień po upływie gwarancji. Stary kuśnierz pan Paderewski, który wiele razy łatał mi skórzaną kurtkę lotniczą i który co roku latem urządza sobie trzymiesięczny urlop. Parę punktów poprawek krawieckich i overlocków, solarium i fryzjer. I wreszcie pod koniec całego ciągu pan rymarz, który mi zrobił tę szlufkę. Lubię handlowe partery. Lubię zaglądać w witryny. Wyglądam przez okno i po drugiej stronie ulicy widzę optyka i grawera. Obok jest sklep z materiałami i szpulkami nici we wszystkich kolorach. Przez ścianę był kiedyś zegarmistrz, który lubił sobie wypić i o którym w kiosku u pani Janki opowiadano horror story, że umarł w tym zakładzie, że przez kilka miesięcy nikt się nie zorientował, że musieli potem wymieniać podłogę i że od tej pory lokal jest przeklęty i żaden interes się w nim nie udaje. Faktycznie, nie udał się tam warzywniak, nie udał się nawet salon z automatami. Potem lokal długo stał pusty, aż wreszcie ktoś nieświadomy klątwy urządził w nim pracownię ciastkarską.
Sklepy, których już nie ma. Nie ma papierniczego, gdzie w oknie wisiała napisana ludzką ręką kartka „Art. ozdobne. Dla plastyków”, a obok na karminowej tkaninie była wystawa puzzli i samolotów do sklejania. Nie ma drogerii, gdzie w oknie wystawiono brązowe porowate gąbki morskie. Nie ma spożywczego, gdzie przy wejściu stał elektryczny rożen z pachnącymi, ociekającymi tłuszczem kurczakami. Nie ma sklepu kolonialnego Agatka, gdzie w witrynie widać było kosze orzechów w sześciu rodzajach. Są inne sklepy i usługi na ich miejscu.
Obumieranie i narodziny w ciele ogromnego organizmu miasta.
10 kwietnia było jedenaście stopni i padał deszcz. Już nie rzadziutki, tylko prawdziwy, kroplisty, ciepły i pachnący. Niezbyt gęsty. Wziąłem parasol, ale go nie otwierałem. Z przyjemnością wystawiałem głowę na krople, tylko co jakiś czas musiałem zdejmować okulary i wycierać je rogiem koszuli. Wrona siwa w szarej kufajce zarzuconej na smoking. Te szare pióra mają nawet inną fakturę. Czarne są gładkie i błyszczące, a szare bardziej puchate. Stała o półtora metra ode mnie, gapiła się na kurczęcą kość i niczym się nie przejmowała. Trzy podskoki na tych czarnych nogach, a później kroki z kiwaniem się w przód i w tył. Głowa z czarnym dziobem poruszała się na boki skokowo, jakby w środku miała przekładnię zębatą. Wrona ostrożnie, ale wyraźnie dawała nam do zrozumienia, żebyśmy już sobie stąd poszli. Myszka niby niczego nie zauważała, ale w końcu się odwinęła i ptaszysko odfrunęło, trzepiąc palczastymi skrzydłami, a kość była nasza.
Jedenastego było piętnaście stopni. Dwunastego siedemnaście.
Padało. Znowu krople na szybach samochodów. Szyby jak kropliste kurtyny. Wieczorem w świetle latarń pokaz odblasków. Ale to wieczorem. W dzień rozpuściły się ostatnie łaty śniegu na asfalcie przed moją klatką. Wejście jest od północnej strony i śnieg leży tam najdłużej. Zostały po nich kałuże otoczone pasmami błota. Wszędzie, gdzie nie rosła gęsto trawa, zrobiło się głębokie błoto z kałużami. Grząskie, mięsiste, jak z filmów o okopach pierwszej wojny.
Deszcz sprzyjał botanice. Wśród zmęczonej i zdechłej trawy, którą rozczesały na boki ciężkie śniegi, zaczęły wznosić się pionowo pierwsze świeże źdźbła. W ogródku przed sąsied nią kamienicą przebiły się przez ziemię pędy pierwszych kwiatów. Przypominały maleńkie cykorie. Miały ten specjalny odcień najjaśniejszej zieleni.
Obok na wąskim trawniczku otoczonym żywopłotem zakwitły małe białe kwiatki z żółtymi środkami. Niektóre płatki miały fioletowe brzegi. Liście płożyły się po ziemi w kolistych warstwach.
Trzynastego był słoneczny dzień, siedemnaście w cieniu. Wszystko błyskiem obeschło. Wszystkie kałuże i całe błoto. Od wielkiej ulicy doszedł ryk pierwszych motocykli. Piętrowe chmury, słońce przez te chmury. Potem niebo pociemniało i o 13.49 pierwszy grom tamtego roku przetoczył się przez pół nieba.
Czternastego była ładna pogoda, ale zimno, osiem stopni. Wracałem do domu tuż przed siódmą, o siódmej Barcelona miała grać z Saragossą, spieszyło mi się. Jechałem samochodem ulicą koło miejskich Filtrów. Zawsze tamtędy wracam, chociaż mam niby dwie prostsze drogi. Ale lubię tamtą trasę, bo kiedy minie się zakręt w narożniku Filtrów, to z daleka widać ceglany ogrom kościoła Świętego Jakuba. Tamtego dnia dochodził zza niego żółty blask. Z prawej stało niskie słońce, a ponad słońcem była warstwa czarnych chmur. Pośrodku wieży, na wysokim piętrze dzwonów przeświecała okrągła dziurka.
Kiedy drzewa są gołe, widoki są dalsze. Perspektywy ulic czytelne, linie kamienic wyraźnie widoczne. Pokaz wszystkich fasad bez żadnych zielonych zasłon. W pięknym świetle, które przynosi wiosna. Chmury ruszają się żwawo, a słońce chodzi coraz wyższym torem.
15 kwietnia. Sójka różowa, sójka kolorowa, sójka z błękitnym, szarym, białym oraz czarnym, siedziała na drzewie przy mojej ulicy. Potem poleciała naprzeciwko. Tam siedziała sroka, której się to wcale nie spodobało. Odbyła się krótka walka o przestrzeń, po czym sójka odleciała na balkon na ostatnim piętrze kamienicy. Potem przyleciała tam druga.
16 kwietnia zadebiutowały owady. Najpierw skosem przez chodnik przemaszerował mały złoty żuczek. Miał z pół centymetra i był smukły. Inny, mniejszy, okrąglejszy i czarny, siedział sobie na murze przy wejściu do mojej klatki. Tego samego dnia wieczorem coś maleńkiego, miękkiego i latającego musnęło moją powiekę.
I stale ciepło, ponad dwadzieścia stopni w słońcu. Nie tylko trzeba było zdjąć kurtkę, ale i w półbutach zaczęło się robić za gorąco.
Potem temperatury opadły, do dwunastu, a raz nawet do dziewięciu stopni.
Po połowie kwietnia film botaniki przyspiesza i codziennie dzieje się coś nowego. Osiemnastego zakwitły brzozy. Kotki podobne do leszczynowych i olchowych, tylko jasnozielone, a nie żółte i w mniejszych gronach. Przy wjeździe z placu w moją ulicę zakwitły wiązy. Puściły niepozorne kwiatki o wyglądzie paproszków w kolorze niewiele odbiegającym od gałązek. Dziewiętnastego strzeliły pąki kasztanów. Wielkie, w kształcie cztero-, pięciocentymetrowych cygar, bladozielone z różowymi łuskami. Trawniki porosły świeżą trawą, jeszcze niezbyt bujną, bo w nocy było ciągle za zimno. Spomiędzy źdźbeł wychynęły liście mlecza i innych drobnych roślin. Dwudziestego na trawniku koło przystanku widziałem łan maleńkich jasnofioletowych kwiatków. Większość miała jeszcze zamknięte kielichy. Pomiędzy nimi latały dwie pierwsze pszczoły.
No i żywopłoty. One pierwsze puszczają listki. 20 kwietnia miały już rozmiar liści natki pietruszki. Wierzba na podwórku puściła jasnozielone kwiatki.
Nagle w widokach ulic zaszła zmiana. Obraz stał się ziarnisty. Piksele fosforycznej, młodzieńczej zieleni.
To drzewa, chociaż jeszcze bez liści, ale już z pąkami albo już kwitnące, zaczęły zasłaniać architekturę. Gałązki drzew wyglądają teraz jak sznurki z nawleczonymi koralikami.
Już gdzieś od siedemnastego kwitną klony jesionolistne. I topole, białodrzewy. U tych topól kwiaty męskie i żeńskie bardzo się różnią. Na placu chodnik pokryty czerwonymi opadłymi kwiatkami o balsamicznym zapachu. To są męskie. A koło sklepu na sąsiedniej ulicy drzewo pokryte długimi zielonymi kotkami. To kobieta.
Osiemnastego otworzyli altany przed pizzerią i syryjskim fast foodem. Na razie trzeba je jeszcze ogrzewać naftowymi piecykami, ale już jest tam pełno gości.
Dwudziestego pierwszego pękły pąki kasztanów i na boki rozłożyły się maleńkie jeszcze i miękkie listki. Wyglądały jak żebrowane szmatki w kolorze dziecięcej zieleni. Pośrodku zawiązki kwiatostanów o wyglądzie malutkich i bladozielonych kolb kukurydzy.
Dwudziestego trzeciego było dwadzieścia stopni w cieniu, a dodatkowo świeciło lekko zamglone słońce. Pierwszy raz tego roku wybrałem się na dwór w sandałach. Szedłem pod słońce, w rozpiętej koszuli. Mocno wiało z południa, ale był to wiatr o ciepłym oddechu, można było płynąć na nim z przyjemnością. Rękawy i poły koszuli trzepotały na wietrze jak żagle.
Tego samego dnia wybuchły forsycje. Kule jaskrawożółtego ognia na bezlistnych jeszcze gałązkach.
Był 25 kwietnia. Podszedłem do wiązu na rogu placu i mojej ulicy. Drzewo właśnie puściło listki. Były wielkości paznokcia, ale miały już ząbki i żeberka jak dorosłe. Wtedy w ziemi zobaczyłem monetę. Na początku wziąłem ją za dziesięciogroszówkę. Jedynie wielkość i idealna okrągłość mówiły, że pochodzi z krainy ludzkiej cywilizacji. Z wierzchu była cała nierównym rdzawym strupem bez śladu pisma ani cyfr. Wyglądała jak znalezisko archeologiczne albo jak coś z krainy pierwiastków. Jak maleńki meteoryt.
Wziąłem ją w palce i zacząłem czyścić. Puściła tylko rdzawy kolor, a poza tym nic się nie zmieniło. W domu zabrałem się do niej elektryczną szczoteczką i pastą do zębów, a potem WD-40 i scyzorykiem. Gdzieniegdzie pokazał się kolor miedzi, a na odwrocie, który był mniej zniszczony, ujawnił się wśród ciemnych plam blady cień gałązki dębowej i trzy gwiazdki na otoku. A więc to nie dziesięciogroszówka. Eurocentówka z Bundesbanku. Już kiedyś znalazłem taką na podłodze spożywczego, tylko holenderską, z głową królowej Beatrix na rewersie.
Bo ja zbieram pieniądze z ziemi i ze sklepowych posadzek. To, co znajdę, odkładam do szklaneczki. Kiedy minie rok, zaczynam wrzucać do następnej. I tak już trzy lata.
Wygrzebałem ze szklanki tę monetkę z królową i zacząłem porównywać awersy, ale na awersie nie było żadnego śladu człowieka. Ani cyferki „1”, ani napisu „EURO CENT”, ani globu ziemskiego, ani rzędu kreseczek, ani gwiazdek, po prostu nic. Tylko księżycowe góry, doliny i bąble brązowego metalu.
Eurocentówka jest o ćwierć milimetra mniejsza od dziesięciogroszówki. Dlatego je pomyliłem. Tylko że dziesięciogroszówka nigdy nie uległaby aż takiej destrukcji. Dziesięciogroszówki robi się z miedzioniklu, który jest nierdzewny, może najwyżej zaśniedzieć, a eurocentówki tłoczy się w stali pokrytej miedzią. Tutaj woda dostała się do stalowego środka i powybrzuszała od wewnątrz lico monety, nadając jej nieludzką postać.
Nie ma lepszego materialnego ekwiwalentu czasu niż rdza. Automatycznie kieruje ludzkie myśli w stronę przemijania. Mijamy i myślimy o tym, że mijamy. Gdybym pisał po niemiecku, mógłbym napisać książkę pod tytułem Stadt und Zeit.
Mam w trzech szklaneczkach razem prawie trzysta monet. W pierwszym roku osiemdziesiąt sześć, w drugim dziewięćdziesiąt cztery, a w trzecim dziewięćdziesiąt dziewięć. Połowa z tego to jednogroszówki. Podobno przynoszą najwięcej szczęścia. Nie wiem. Wiem, że nieszczęście lubi ludzi nieuważnych.
Dwudziestego szóstego zakwitły mlecze na trawniku przy wielkiej ulicy. Rozsypany nasycony żółty kolor o dwa tony gęstszy od żółtości forsycji, które też tam rosną.
Tego samego dnia mirabelki błysnęły na biało jak magnezja. Zanim pokażą się listki, same kwiaty na gołych gałązkach.
Mam dwie na podwórku i kilka w dalszym sąsiedztwie. Po zmierzchu te świetliste obłoki wypuszczają w powietrze obezwładniający zapach, który niesie się na sto metrów i wnika lufcikiem do sypialni.
Były dwadzieścia dwa stopnie w cieniu i po raz pierwszy powietrze zrobiło się duszne i zgęstniało. Miało się wrażenie, że to się skończy burzą. I rzeczywiście w południe rozszedł się daleko, bardzo daleko na północy jeden grzmot. Wieczór był prawdziwie letni. Niebo gasło, a ciągle były dwadzieścia dwa stopnie. To był piątek, ludzie w tiszertach i sandałach tłoczyli się przed wejściem do pizzerii. A w niedzielę zrobiło się osiem stopni i trzeba było znowu założyć szalik do kurtki.
Zimnoblada zieleń w widoku. Rozpryski. Jak ślady po czubku pędzla. Wczesna wiosna jest pointylistyczna, jakby namalował ją Signac albo Seurat.
30 kwietnia otwarły się czerwone tulipany w ogródku za żywopłotem przed kamienicą przy mojej ulicy.
Ostatni dzień kwietnia. Poszliśmy na długi spacer poza granice naszej wioski. W kwartale szarych stalinowskich bloków spotkaliśmy szpakowatego faceta z wąsem, który na czerwonej smyczy prowadził dużego brązowego psa. Pies miał mordę jak wiadro i głęboko zmarszczone czółko. Wracali z parku naprzeciwko dworca.
– Matka była amstafka, a tatuś to nie wiadomo – powiedział, kiedy tarmosiłem psa za uszami. – Kupiliśmy go, żeby odciągnąć syna od towarzystwa, wie pan, z marihuaną, no i został. Niesamowite jest to, że spotykasz faceta, którego nigdy w życiu nie widziałeś, ale to, że obaj macie psy i że jesteście z jednego sąsiedztwa, powoduje, że on mówi ci o tym, o czym w innych okolicznościach nigdy byś nie usłyszał.
– I tylko jego się słucha. Syn nawet nie musi nic powiedzieć, wystarczy, że spojrzy, i on od razu wie, że ma złazić z fotela i iść na kocyk.
– A jak z tą marihuaną? – zapytałem.
– A przeszło mu. Ma dziewczynę, to zaraz po szkole idzie do dziewczyny, potem idzie na karate, bo chodzi na karate i na MMA, wraca wieczorem, bierze Maksa na spacer i idzie spać.
Tego samego dnia spotkaliśmy jeszcze panią z na oko pięcioletnim wnuczkiem i sporą wilczycą biegającą luzem, która, jak się okazało, miała na imię Luna. Wnuczek miał na imię Michałek.
– Lody – powiedział.
Jadł łyżeczką lody czekoladowe z przezroczystego plastikowego kubeczka.
– Ma cztery lata – powiedziała babcia i się uśmiechnęła. – Mama nam zrobi awanturę za te lody – westchnęła, a ja powiedziałem, że przecież mama nie musi o niczym wiedzieć.
– On już taki jest, że jej wszystko powie. – Babcia wskazała głową na Michałka. Tymczasem Myszka z Luną obwąchiwały trawnik pod blokiem w poszukiwaniu produktów spożywczych. Myszka coś znalazła, położyła się i zawarczała na pięć razy większą wilczycę, która podeszła sprawdzić, co to.
– Ona to jest tchórz – powiedziała babcia. – Ucieka przed małymi psami, chociaż taka jest niby wielka.
Są rasy psów, które nigdy nie powinny się starzeć. Stary biszkoptowy labrador z siwą mordką ciężko dyszy, zieje z wywieszonym językiem. Sierść ma matową i zmierzwioną. Chodzi nierówno, widać, że bolą go stawy w biodrach. Spogląda czasem ku górze w stronę swojej pani, jakby ona mogła mu w tej starości ulżyć.
Była w kamienicy pod czwórką para mopsów. Jeden miał na imię Mops, a drugi Bazyl. I kiedy Mops umarł na raka, to drugi po trzech dniach umarł z żalu.
Idzie trzymiesięczny czarny labradorek. Ogon mu się kiwa na boki. Powód wystarczy mu taki, że żyje i że jest na świeżym powietrzu.
Osoby zainteresowane przedrukiem tego lub innego fragmentu książki prosimy o kontakt z działem promocji: zofia@czarne.com.pl.
Wydanie I
- Seria wydawnicza: Poza serią
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 18 stycznia 2017
Okładka twarda, foliowana
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 128
- ISBN: 978-83-8049-428-2
- Cena okładkowa: 34,90 zł
E-book・Pozwól rzece płynąć
- ISBN: 978-83-8049-438-1
- Cena okładkowa: 29,90 zł
Inne książki tego autora
Zobacz wszystkie-
NagrodaArtrage 2017Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć
Inni klienci kupili również:
- Michał CichyPozwól rzece płynąć
- Michał CichyZawsze jest dzisiaj
- Rafał KsiężykFala
- Krzysztof VargaŚmiejący się pies
- Olivia LaingOgród poza czasem
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Laura BatesO mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet
- Rafał KsiężykDzika rzecz
- Siddhartha MukherjeePieśń komórek
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna