Małgorzata Baranowska, To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
-
„To jest wasze życie” to książka o naszym życiu, o nas wszystkich. Ciągle do niej wracam. Dlaczego? Bo chcę zrozumieć, jak sobie można poradzić z życiem i nie utracić siebie, swojej niepowtarzalności. Małgorzata Baranowska od trzydziestu lat jest ciężko chora i przez cały ten długi czas ma wokół siebie przyjaciół, których obdarowuje pasją życia, ciekawością świata i ludzi. Nie wszyscy mogą się z nią spotkać, ale każdy może przeczytać tę książkę. Dla mnie jest ona niezwykłym świadectwem. Mówi o tym, jak można oderwać się od myślenia o sobie i chcieć innym pomóc, to znaczy przekazać swoje doświadczenie pokonywania choroby.
Przeczytaj fragment ZamknijMałgorzata Baranowska
To jest wasze życie
Być sobą w chorobie przewlekłej
fragment
Plemię otwarte
Przyszło mi do głowy, że używając we Wstępie sformułowania
„system plemienno-
wymienny”, nie wytłumaczyłam, co
właściwie nazywam plemieniem. Otóż nie idzie o związki
krwi. Chociaż członkowie owego plemienia lub niektórzy
członkowie mogą być spokrewnieni i często nawet są. Przede
wszystkim postuluję powołanie (wynikające naturalnie
z sytuacji, a nie z nadania i przymusu) grup absolutnie
nieformalnych. Zwane są one przeze mnie – tylko dla ułatwienia
i skojarzenia z poprzednio omawianym systemem
plemienno-
wymiennym – pl emi onami otwa r t ymi.
Oczywiście używane przeze mnie tutaj nazwy należy
traktować z przymrużeniem oka. Wtedy, na początku lat
osiemdziesiątych, myślałam często o tym, jak cofamy się
w czasy wymiany między plemionami, nie skór i korzeni,
lecz kartek, papieru toaletowego, wódki. Teraz opis organizacji
życia w wielkim kryzysie może mi pomóc w wyjaśnieniu,
o czym już mówiłam, poglądu na najlepszą organizację
życia chorego wśród zdrowych, więc się tego
opisu trzymam. Jeśli chodzi o pojęcie „plemienia”, nie ma
ono w dwudziestym wieku zbyt dobrej prasy. Wiemy, ile
zbrodni popełniono w imię obrony, a bardzo dużo, o wiele
zbyt często, w imię rzekomej obrony jakiegoś plemienia.
Ale znając
wielki pociąg ludzkości do zbrodni, nie możemy
się lekkomyślnie wyzbyć wszystkich słów, które zdołała
ona skompromitować, bo może potem byłoby się już trudno
porozumieć. W dodatku słowo „plemię” w swym znaczeniu
podstawowym nie zawiera nic złego.
Jeśli idzie o pojęcie „plemienia otwartego”, nie będę
przecież nazywać tej grupy: „grupą społeczną większą
niż rodzina, której członkowie są pozytywnie nastawieni
zarówno do siebie nawzajem, jak i do osób z zewnątrz”.
Sami, państwo, widzicie. Brzmi to fatalnie. Pozostańmy
przy umownym „plemieniu otwartym”.
Członkowie plemienia otwartego nie mają żadnych cech
obowiązkowo wspólnych, oprócz może przyjaźni dla określonego
człowieka lub dla każdego spotkanego człowieka
(tacy ludzie istnieją, znam ich). Plemię otwarte nie ma
żadnych granic. Ktoś może nagle do niego dołączyć, odejść,
wpaść na chwilę. Może się ono utworzyć na odległość kontynentów
i wśród sąsiadów z jednej kamienicy.
Plemię otwarte ma skład zmienny ze skłonnością do
powiększania go. Określa się wobec ludzi spoza plemienia
pozytywnie, wyrażając natychmiastową gotowość przyjęcia
każdego przyjaznego obcego.
Plemię zamknięte odwrotnie. Określa się w stosunku do
ludzi spoza plemienia negatywnie – wszystkich uważając
za obcych, a więc wrogich, tym samym nienadających się
w żadnym wypadku do przyjęcia do plemienia.
Od razu powiem, że plemię zamknięte może w poszczególnych
wypadkach zapewnić choremu przewlekle pełną
opiekę. Tyle że nie jest to zbyt praktyczne w dzisiejszych
czasach małych rodzin bez wielkich, wielopokoleniowych
domów. Rodzina mała, normalnie albo i więcej niż normalnie
pracująca – nie może czasem podołać zwiększonym
obowiązkom. Załóżmy jednak, że wszystko dobrze
idzie i taka rodzina sobie daje świetnie radę. Wtedy też
namawiałabym na odrzucenie wszystkich niechęci, obaw
przed obcymi. Usilnie zachęcałabym do tworzenia plemienia
otwartego.
To będzie zarówno psychiczna, jak może i fizyczna ulga,
przede wszystkim dla zdrowych lub zdrowszych członków
rodziny, którzy w warunkach plemienia zamkniętego często
żyją jak w twierdzy i nie mają ani trochę luzu koniecznego
dla pielęgnowania samego życia. Jednocześnie przystanie
do plemienia otwartego psychicznie odciąży chorego
i może pozwoli mu podjąć na nowo jakieś zaniechane chwilowo
z konieczności funkcje. Przecież możliwości rodzinne
nie są tak wielkie, żeby obejmować wszystko, i chory bardzo
często rezygnuje z aktywności, która wymaga drobnych
nawet prac innych osób, by nie przeciążyć własnej rodziny
i nie korzystać z pomocy kogoś spoza niej. A często idzie
o tak mało. Jakieś przyniesienie książki, kasety, kupienie
nasion na balkon, ziemi, doniczki, ołówka.
Członkowie plemienia otwartego, łatwo przyjmujący
między siebie obcych, charakteryzują się także większą łatwością
zarówno brania czegoś od innych, jak i dawania
innym. Bo życie pełne nie polega na tym, że ktoś, kto tego
potrzebuje, zostanie obsłużony i tyle. Ono polega na wymianie,
niezależnie, czy toczy się wśród prawdziwie zdrowych,
zdecydowanie chorych, czy ludzi w stanie pośrednim.
Nie ma stanu pod słońcem, który by tę wymianę mógł
przerwać. Dotyczy to przecież nawet całkowitej nieprzytomności.
To, że ktoś jest chwilowo nieprzytomny, nie znaczy
wcale, iż na przykład przestał nagle kochać tego, kto
przy nim właśnie siedzi, czekając na polepszenie, a kogo
kochał przed utratą przytomności. Ta niezawiniona nieobecność
miałaby zerwać wymianę uczuć? Uczynić ją
jednostronną?
Dlaczego?
Podaję ten przykład jako skrajny stan egzystencjalny,
taki moment w życiu, który każe myśleć o śmierci, ale nią
nie jest. Po co to robię? Ponieważ znam szpitalne przypadki
porzucania chorych przez zdrowych, nawet gdy ci
chorzy nie byli nieobecni duchem przez długi czas. Bardzo
często są to wypadki silnego objawienia się złych
uczuć plemienia zamkniętego. Ktoś zrywa z narzeczoną
lub narzeczonym, bo tamto zachorowało, a tu „trzeba
bronić zdrowia rodziny, więc wezmę sobie innego, zdrowego
partnera”.
Piszę o tym, bo widziałam, jak mężowie nie chcieli odbierać
żon ze szpitala, „bo po co im taka, co nie może już
prać i robić w polu”. Słyszałam o załamanym kompletnie
trzydziestoletnim mężczyźnie, którego opuściła żona, zabierając
dzieci, kiedy już nie mógł zarabiać powalony przez
postępujący gościec – ale zupełnie nie mogę tego zrozumieć,
nie mówiąc o akceptacji.
Nie jestem w stanie pojąć zarozumiałości tych ludzi
w stosunku do Losu. Czy nie myślą o tym, że sami, nie dochodząc
nawet do następnej ulicy, mogą na skutek wypadku
lub choroby stać się kalekami na całe życie? „Nie, mnie to
nie spotka!” – myślą. Ale dlaczego? Doświadczenie
uczy, że
każdego może spotkać wszystko. A także tego, że możemy
wszyscy przeżyć życie, wystarczająco ciężkie i bez chorób,
jeśli tylko jedni ludzie będą wspierać innych. Istotą wymiany
między ludźmi są uczucia.
Jeżeli mówię tu ciągle o spontanicznej organizacji życia
powołanej przez społeczeństwo w latach osiemdziesiątych,
to także dlatego, że nie polegała ona wyłącznie na
wymianie handlowej. Miała również charakter konsolidacji
duchowej.
Dlatego też proponuję, by starać się wytworzyć plemię
otwarte. Członkowie obserwowanych przeze mnie plemion
otwartych wchodzą o wiele łatwiej niż inni w organizację
życia plemienno-
wymienną, tak użyteczną dla przetrwania
człowieka niepełnosprawnego. Powiem od razu, iż uważam,
że takiej postawy można się nauczyć, jak zresztą wszyscy
widzieli w latach osiemdziesiątych na przykładzie całego
wielkiego społeczeństwa.
Często ludzie, zwłaszcza kobiety, wyobrażają sobie, że
muszą pokonać każdą przeszkodę, wszystko zrobić same,
zawsze być odpowiedzialne. To nieprawda. Pewna obciążona
wieloma obowiązkami koleżanka opowiedziała mi
stosowną historyjkę.
W piękny letni poranek udała się na plażę z dwójką małych
dzieci i ze swoją matką na wózku. Dochodzi do strefy
piasku. Możecie sobie to, państwo, wyobrazić bez trudu.
Wózek piszczy. Ona go pcha. Wtem podbiega jakiś mężczyzna
i chce jej pomóc. Ona impulsywnie odpowiada: „Dziękuję,
ja sobie sama muszę dać radę”. Na co on: „A wcale pani
nie musi!”. Proste, prawda? To ją zupełnie
olśniło, chociaż
nic się tu wielkiego nie stało. Jakiś dobrze wychowany człowiek?
Jakiś ludzki odruch?
Nigdy nie wiadomo, gdzie naprawdę kończy się nasze
plemię otwarte i kiedy natkniemy się niespodziewanie na
jego liczne (oby liczne) gałęzie. Mnie samej przydarzyło się
coś takiego: po wielu tarapatach zamieniłam mieszkanie –
w którym sama i niezbyt zdrowa nie mogłam mieszkać, tak
było dalekie i zimne – na ciepłe, z windą, bliżej pracy i rodziny.
Pierwszego zaraz dnia dobrano się do deficytowej
części mojego małego fiata – do akumulatora. A był to czerwiec
1982 roku, okres kartek na co się tylko dało.
Zaczęłam oglądać szkody. Nie minęło pięć minut, jak
pojawiło się dwóch reflektantów na kartki, a raczej na towar
– wódkę mianowicie. Znany składnik obyczaju tamtych
lat. Z chęcią zamieniłabym się niepotrzebną mi butelką na
usługę. Porozumieliśmy się szybko, zwłaszcza że żadnego
warsztatu w okolicy jeszcze nie znałam.
Od słowa do słowa. Przecież byliśmy sąsiadami. Sąsiedzki
savoir-vivre
wymaga, by przy wymianie przedmiotowej
odbyła się rozmowa towarzyska. Zaczęli mnie więc
panowie pytać: a czy tu na stałe, a gdzie pracuję, a co robię.
Działo się to na warszawskiej Woli, gdzie raczej zajmowanie
się badaniem poezji nie jest w modzie, chociaż dwaj
inni historycy literatury mieszkali tuż-tuż. Mieszkańcy tej
okolicy pracowali przeważnie w ówczesnym „Kasprzaku”
(radia) lub w Hucie „Warszawa”, poza tym kombinowało się
albo prowadziło melinę, ostatecznie pracowało się w milicji,
więc kręcę się, nawijam. Wreszcie myślę: a co to, już poezja
gorsza
od tamtych zawodów? Więc mówię dość szybko
i cicho: „Ja w Instytucie Badań Literackich pracuję”.
Na to postawniejszy z panów rzucił się prawie mnie całować.
„Wiem, wiem! – wołał. – Tam pracuje pan Lipski”.
Chodzi o Jana Józefa Lipskiego, świetnego krytyka poezji,
historyka literatury, działacza opozycji. „Siedziałem z nim
pod jedną celą. Jaki to wspaniały człowiek. Jak on ciekawie
opowiadał. Mówił nam taką rzecz”. I tutaj mój samochodowy
wybawca zaczął deklamować monolog Tuwima
o alkoholizmie czy coś takiego. (Później dowiedziałam się,
że to musiał być własny monolog Lipskiego, który nazywał
on „Historią alkoholizmu dziejowego”).
Odtąd byłam pod dobrą opieką obu panów, moich sąsiadów.
Jan Józef już od dawna nie żyje, a ja często wspominam,
jak za jego koleżeńskie usposobienie i monologi
więzienne uzyskałam opiekę na podwórku. Miałabym
z tamtych okolic także przykład negatywny, ale życie jest
wystarczająco negatywne, żeby jeszcze opowiadać nieprzyjemne
wydarzenia.
Dlaczego opowiadam tu takie historyjki? By przypomnieć,
że nikt nie jest taki sam sobie pozostawiony, jak
to się często ludziom wydaje. Aczkolwiek nie zawsze zjawia
się życzliwy człowiek na wydmach albo wielbiciel Jana
Józefa na podwórku.
(...)
Wydanie III
- Kategoria: Eseje
- Seria wydawnicza: Przez Rzekę
- Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Rodzaj okładki: Okładka miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
- Wymiary: 120 mm × 195 mm
- Liczba stron: 228
- ISBN: 978-83-7536-235-0
- Cena okładkowa: 34,50 zł
- Data publikacji: 17 lutego 2011
Inni klienci kupili również:
- J. SzpilkaGorset, wstyd i kocie uszka
- Marian TurskiXI Nie bądź obojętny
- Marcin NapiórkowskiTurbopatriotyzm
- Ryszard KoziołekCzytać, dużo czytać
- Ryszard KoziołekWiele tytułów
- Ryszard KoziołekDobrze się myśli literaturą
- Maciej JakubowiakHanka
- Jacek LeociakZapraszamy do nieba
- Jacek LeociakWieczne strapienie
- Tomasz UlanowskiO powstawaniu Polaków