Katarzyna Sowula, Zero osiemset
- Kurier
- 11,79 zł
- paczkomat
- 13 zł
- poczta
- 12 zł
- odbiór osobisty (Warszawa)
- 0 zł
- pliki
- 0 zł
Zbiór opowiadań „Zero osiemset” Katarzyny Sowuli jest zbiorem reportaży z cudzych żywotów. Sowula kolekcjonuje poruszające historie, a każda z nich osnuta jest wokół innego losu. Kiedy autorka powołuje satyrę społeczną – bywa bezlitosna. Stajemy się świadkami społecznej paranoi – orgii złości i głupoty. Ale Sowula potrafi być także czuła: ocala światy przeszłe – jak w opowiadaniu „Alunia” – subtelnym i jaskrawym jednocześnie obrazie dzieciństwa, wraz z jego okrucieństwem i poezją, pięknem i fantazją. Pięknie pisze o starości – z ogromną uwagą i wdziękiem, zachowując drobiazgowość, która często starości towarzyszy, uważnie szkicując każdy szczegół. Autorka bawi się z nami w ciepło-zimno, czy może raczej widzi ciepło-zimno świata i stara się oddać tę dychotomię. Subtelność, emocjonalność i wnikliwość połączyły się na stronach „Zero osiemset” z dystansem, chłodną obserwacją, czasem czarnym humorem i ironią.
Popularny slogan mówi, że czytanie książek to spotykanie innych ludzi. Ta książka pozwoli państwu nie tylko ich spotykać, ale i zbliżyć się do nich tak blisko jak pozwala jedynie intymna, kameralna rozmowa.
-
„Zero osiemset” to dziesięć historii ludzi wyłowionych na chybił trafił z wielkomiejskiego tłumu. Mogłoby być ich sto. Tysiąc. Kilka milionów. I wszystkie o samotności.
Katarzyna Sowula
-
Narracyjna umiejętność Sowuli polega na przetwarzaniu banalnych historii w intrygujące opowieści. Autorka tworzy prozę obserwacji obyczajowej wolną od moralizowania. Do problemów swoich postaci umiejętnie wtrąca refleksje o rozerotyzowanym szympansie bonoboo czy wierszyki do świętego Antoniego. Dzięki temu proza o powszechnie znanej codzienności — uciążliwym braku pieniędzy, złośliwej dyrektorce, tajemniczym romansie — nie staje się trywialna. Jeśli literatura jest sztuką wnikliwego podglądania rzeczywistości to opowiadania Sowuli są jej dobrym przykładem.
Przeczytaj fragment ZamknijKatarzyna Sowula
Zero osiemset
fragment
Zero osiemset
Zawsze mówiłam, że wyjdę za tego, kto mi kupi spadochron. Od małego szukałam sposobu, żeby wzbić się w powietrze, żeby być jak ci różni święci, którzy lewitowali, którzy w czasie modlitwy swobodnie unosili się nad ziemią. Podobno święty Jan od świętego Faconda wisiał tak czasami nawet przez całą noc. Dla dziecka to żadna różnica, latający dywan czy skok ze spadochronem, porywające ekstazy czy głupawe abrakadabra. Byle wysoko. Ja wiem, że to nie jest telefon zaufania. Ale rozmawiamy dopiero kilka minut. Zresztą i tak zaraz się rozłączę, tylko jeszcze panu opowiem. Darek wcale nie wierzył w cuda, ani w te, ani w żadne inne, kto zresztą wierzy dzisiaj w takie rzeczy, umówmy się. Niby to wszystko jest oficjalnie zatwierdzone przez Kościół, ciągle kogoś uroczyście beatyfikują, kanonizują, wiary nie traktuje się wybiórczo, ale niech pan spróbuje opowiedzieć sąsiadowi na przykład o transwerberacji. Najlepiej takiemu, który święcie wierzy w rozbite lustra, sprzeczne horoskopy z najtańszych programów telewizyjnych, relacje Amerykanów porwanych przez UFO i w to, że za pierwszym razem nie można zajść w ciążę. Niech mu pan opowie przy piwie w przerwie weekendowego przeglądu zabawnych kabaretów, że pewnego razu świętej Klarze z Montefalco objawił się Chrystus. Objawił się i oznajmił, że jej serce jest najlepszym miejscem na świecie, w jakim mógłby umieścić swój krzyż. Po jej śmierci znaleziono na ogromnym sercu ułożone z tkanek symbole Męki Pańskiej: krucyfiks, bicz, pal, koronę cierniową, trzy gwoździe i włócznię. No niech mu pan opowie. I niech pan jeszcze doda, że biała tkanka zakrywała lędźwie Ukrzyżowanego, a wyżej, po prawej stronie, widoczna była ciemna rana. No właśnie. A przecież to jest przykład dosłownie pierwszy z brzegu. Darek chodził do kościoła częściej ode mnie, ale co z tego, skoro i tak mówił, że to są chyba jakieś podejrzane dejwidy koperfildy. To od niego dostałam spadochron. Nie chcieliśmy się pobierać, a w każdym razie jeszcze nie wtedy, ale kupiliśmy mieszkanie. Dwupokojowe. Dobrze, że rodzice pomagali nam w spłacaniu kredytu, bo my większość kasy wydawaliśmy na skoki. Ja kończyłam zaocznie fizykę, ale u nas w szkole nie było pracy dla fizyczki, więc dali mi na razie pół etatu w świetlicy. Na szczęście Darek handlował u jednego znajomego telefonami komórkowymi, więc na benzynę starczało. Pakowaliśmy sprzęt, kiełbasę na ognisko i można było jechać. Pięćdziesiąt kilometrów do najbliższego aeroklubu. Dosyć daleko, ale my chcieliśmy tylko jednego. Skakać. Muszę na chwilę zajrzeć do piekarnika, bo znowu mi się schab przypali. Zawsze wychodzi za suchy. Kuchnia to jest moje miejsce w tym mieszkaniu, wie pan. Nastawię sobie wodę i tak się kiwam. Mnie się często śniło, że latam, a to podobno oznacza tęsknotę za dzieciństwem. W moim przypadku to raczej dzieciństwo oznaczało tęsknotę za lataniem, ale niech tam. Chociaż słyszałam, że loty w snach to są po prostu orgazmy. Możliwe, bo mnie się nigdy nie śni, że jestem ptakiem i łagodnie szybuję nad miastem, domy, sklepy, ogródki, tylko tak właśnie mi się śni ekstatycznie, porywa mnie i nurkuję w powietrzu. Wie pan, niektórzy mówią, że skoki są lepsze niż seks, ale ja nie jestem do końca przekonana, bo Darek to był honorowy dawca adrenaliny, z nim lewitowałam już przy całowaniu. Przepraszam, że panu tak o tym opowiadam, zupełnie jak jakiemuś psychiatrze. Ale tak było. Z Leszkiem nigdy. Leszek w ogóle nie potrafił mnie dotykać, może się podświadomie brzydził, bo był taki do przesady higieniczny, wyszorowany do różowej skóry. Najmniejszego pyłka za paznokciami. Specjalna technika usuwania resztek spomiędzy zębów specjalną francuską nitką dentystyczną. I żadnych, ale to żadnych odstępstw od kolejnych etapów rytualnego wieczornego oczyszczenia. Uszy. Następna specjalna technika, mocno zaciśnięte powieki, szeroko otwarte usta, staranne przetykanie kanałów. Pachy wygolone. Wszelkie szkodliwe naturalne zapachy usunięte. I tak mnie kochał przez pięć lat tą swoją wydezynfekowaną miłością. A dotykał zawsze tak samo, i w dodatku ciągle musiałam kręcić i kłamać, że mi dobrze, bo się dopytywał. Tylko że któregoś dnia w końcu wszystko się wydało, bo w niby to najciekawszym momencie powiedziałam głośno dwutlenek węgla. Zupełnie automatycznie, naprawdę, dopiero sekundę później zobaczyłam w jego oczach, że chyba coś jest nie tak. No i faktycznie. Okazało się, że to była prawidłowa odpowiedź na pytanie z jakiegoś durnego teleturnieju, który właśnie oglądał nasz sąsiad z dołu, on miał często otwarte drzwi balkonowe i tak nas katował w kółko tymi teleturniejami. Wtedy wreszcie do mnie dotarło, czarno na białym, że zupełnie do siebie z Leszkiem nie pasujemy. Wcześniej też niby o tym wiedziałam, ale wie pan, jak to jest w małych miasteczkach, zaczyna się chodzić z chłopakiem w liceum i człowiek się przyzwyczaja, i myśli, że tak ma być. Moja matka po prostu uwielbiała Leszka, bo był taki oszczędny i odpowiedzialny, chciał tradycyjnego ślubu i chciał się rozmnożyć, nie to co Darek, jak można być tak pieprzniętym i co tydzień dla rozrywki ryzykować życie. Bo moja matka uważa, że życie polega na skrupulatnym unikaniu śmierci. Leszek i skoki... On się zastanawiał, którą nogę podnieść, żeby wsiąść na rower. Odkryłam ostatnio czerwone piwo, na etykiecie jest łeb wikinga. Duńskie. Po trzech czuję się fantastycznie, jak piec w Hucie Lenina. Zaraz pewnie zacznę panu opowiadać o jakichś erotycznych ekscesach z imprez w liceum, siedem pięćdziesiąt za minutę, bo wreszcie znalazłam otwieracz. Teraz w ogóle nie ma o czym gadać, jakie ekscesy. Spadochron musiałam sprzedać. I tak by się przeterminował, bo to był jeszcze ruski, gorszy, one się zużywają w zależności od ilości skoków. Te lepsze i droższe liczy się na lata, ale mój był stary ruski. Spadochron Darka do niczego się już teraz nie nadaje. Rozdarty. Ja mam na koncie czterysta osiemdziesiąt oddanych skoków, i tak już pewnie zostanie. Darek miał dziewięćset jedenaście. To znaczy dziewięćset jedenaście normalnych, bo poza tym miał jeszcze jeden skok w bok, a w każdym razie ten jeden, o którym wiem. I tak by ode mnie nie odszedł, nie ma mowy, co ona wiedziała o spadochroniarstwie, zaraz by zaczęła histeryzować, zaraz by go zaczęła szantażować, dobrze, proszę bardzo, jedź, jedź i skacz z tego samolotu, nawet na łeb, skoro to jest dla ciebie najważniejsze, tylko ja cię uczciwie ostrzegam, że tym razem, jak wrócisz na kolację, to mnie tu już nie będzie. W każdą sobotę muszę upiec kawałek schabu, bo tu przecież w ogóle nie ma normalnych wędlin, kauczuk i silikon, po dwóch dniach wypływa z nich jakiś klej. U nas ogniska były obowiązkowe, wie pan, a głównie faceci skaczą, więc pod wieczór pieczenie prawdziwej wiejskiej kiełbasy i wódka. I opowieści. Jakie ludzie historie opowiadali… Krzysiu, na przykład, taki nasz stary znajomy, wylądował kiedyś niechcący na owczarku niemieckim. Wiatr był wyjątkowo silny i Krzysiu leciał i leciał, bo go porządnie zniosło, i widział tego owczarka, więc rozstawił szeroko nogi, chociaż o wiele bezpieczniej jest lądować na złączonych, ale pies spojrzał w górę i tak się przestraszył, że momentalnie dostał zawału. Zapienił się i po psie. Ludzie lądowali na budkach z hamburgerami, na stodołach, w krzakach, na zajezdniach tramwajowych. Najgorsze są linie wysokiego napięcia. Śmierć na miejscu, pewnie nie zdąży zaboleć. Zresztą święci też czasami lecieli nie wiadomo gdzie, w dziewiętnastym wieku błogosławioną Marię od Jezusa Ukrzyżowanego zniosło na wierzchołek drzewa cytrynowego, i zostawiła tam sandał. A święty Józef z Kupertynu wisiał w kościele nad płonącymi świecami i nic. Cały i zdrowy, nawet mu ani razu ubrania nie okopciło. Właśnie on fascynuje mnie najbardziej, bo lewitował niemal nałogowo, podobno nie sposób tego zliczyć. W końcu został patronem podróżujących samolotami. No właśnie. Ja kocham lotniska. Nie lubię. Kocham. Jak mi pan powie dwa tygodnie na Mauritiusie, rajskie plantacje bananów i połów ośmiornic albo dwa tygodnie na lotnisku w Warszawie, to wybór jest prosty. My skakaliśmy najczęściej z ANH-2, ale to jest dziadostwo, jak pan chce skakać z trzech tysięcy metrów, to nie da rady. Darek zabił się, skacząc właśnie z trzech tysięcy. Ze śmigłowca MI -8. On się zabił, bo miał pecha, i przez to niestety i pan ma teraz pecha, bo musi pan wysłuchiwać. Wiem, jak to jest, bo koleżanka też pracowała przez pół roku na zero osiemset w bezpłatnej infolinii komórkowej i ciągle dzwonili jacyś, może nawet nie zboczeńcy, takiego prawdziwego sapiącego zboczeńca to miała w sumie chyba tylko jednego. Ale różni. Sto pytań do. Jak się skręca na Sandomierz. Ile gotować jajko na miękko. Która godzina. Ludzie są dociekliwi. Telefon na zegarynkę kosztuje, a tu mają całkiem darmo. Zresztą nawet może bym posłuchała o tych waszych promocjach świątecznych, ale ja mam mój stary telefon na kartę i na razie nie chcę go zmieniać, więc to całkiem bez sensu. Tak patrzę na tę nową patelnię. Wie pan, co to jest patelnia? To jest wyznaczony na ziemi okrąg o średnicy kilkunastu centymetrów, w który spadochroniarz musi trafić przy lądowaniu. Prawdziwa sztuka. Jak wygrywaliśmy zawody, a my często wygrywaliśmy różne zawody, to była taka tradycja, że wódkę piło się z pucharu, po kolei, i każdy musiał wypić. Wszyscy się znali, wszyscy śpiewali: „Spadochron to szmata, co udaje, że lata, a jak gówno ciągnie do ziemi…”. A tutaj? Przecież ja tu prawie nikogo nie znam. Jak Darek zginął, to mi radzili, żebym jechała do Warszawy, bo jasne było, że zanim w naszym liceum zwolni się miejsce dla fizyczki, to lata miną. A poza tym moja koleżanka Marzena została kierowniczką świetlicy, bo ja ciągle przecież pracowałam wtedy na to pół etatu na świetlicy w podstawówce, i momentalnie władza uderzyła jej do głowy, i już się tam nie dało wytrzymać. W styczniu dostałam całe piętnaście złotych dodatku demotywacyjnego, i to ostatecznie przesądziło. „Jedź — mówili — Warszawa jest jak dziwka, wszystkich przyjmie”. Sprzedałam mieszkanie. Tylko, że z takimi pieniędzmi to tu można dać najwyżej chyba zadatek na garaż, więc wynajmuję. Niby za pół darmo, od znajomych znajomej, ale wystarczy popatrzeć po ścianach. Od razu widać, że ruina. Drzwi podwójne, w całym bloku, i poobijane blachą, jak w jakichś bunkrach przeciwatomowych. Za to ściany po prostu beznadziejnie cienkie, nawet jak się nie ma ochoty podsłuchiwać, to i tak dokładnie wszystko słychać. Na dole mieszkają znerwicowani plastycy z małymi dziećmi, dzisiaj znowu nie dali pospać, wrzaski i huk, jakby się stół przewrócił, ojciec chyba rzeczywiście gonił tego małego dookoła stołu. Z tego, co zrozumiałam, bo jak na chwilę przestają się wydzierać równocześnie, to czasami można nawet coś zrozumieć, z samego rana dziecko zjadło mu pięćset euro. Za to po prawej mieszka jedna, chyba nawet całkiem sympatyczna, dziewczyna, tylko że ciągle wystawia śmieci na korytarz i sąsiadka z góry wali w moje drzwi, czemu wystawiam, bo śmierdzi. Nie tłumaczę, że przecież nie moje, bo nie uważam, żebym musiała się komukolwiek z czegokolwiek tłumaczyć. Po to tu przyjechałam, żeby wreszcie wszyscy dali mi święty spokój i przestali się wtrącać. Jest już schab. I sałatka. Zapraszam serdecznie, tylko że alkohole to niestety we własnym zakresie, bo zupełnie nic nie zostało. Ja wiem, że popijanie w pojedynkę to fatalna sprawa, szczególnie jak się bierze te wszystkie tabletki na nerwy, ale w końcu jak do pana dzwonię, to przecież to nie jest tak do końca w pojedynkę, no już nie przesadzajmy. Tabletki na nerwy. Jakby pan zobaczył, ile ja się już tego nałykałam i ile jeszcze leży w szafce, to by się pan nie dziwił, że nie chce mi się zapamiętywać nazw. Nerwica traumatyczna. Muszę otworzyć okno, bo mi gorąco. Darek zabił się przy tym dziewięćset jedenastym skoku, bo mu się linki poplątały. Niby miał cypress, taki jakby mały komputerek, co mierzy wysokość dzięki zmianom ciśnienia i jak spadochroniarz na przykład straci przytomność i nie otworzy głównego spadochronu w odpowiednim momencie, to zapasowy otwiera się automatycznie. Ale czasami jest tak, że splączą się linki od obu i wtedy do widzenia, cudów nie ma. A słyszał pan tę historię? To był chyba Amerykanin, no w każdym razie na pewno w Stanach. Facet regularnie wyskakiwał z samolotu za formacją spadochroniarzy i nagrywał pokazy na kamerę wideo. Ale któregoś dnia wyjątkowo wsiadł bez spadochronu, bo tak sobie chciał pogadać, popatrzeć, jak skaczą. No i oni wyskoczyli, a on za nimi. Z przyzwyczajenia. Sporo ludzi ginie, od czasu do czasu prawdziwa czarna seria, no ale co to jest w porównaniu z liczbą ofiar wypadków samochodowych. Nic. Nawet niezły ten schab, akurat w sam raz, ale takiego, jak robił Darek, to chyba nigdy nie uda mi się upiec. On uwielbiał gotować, i gotował bardzo dobrze, brał deskę, nóż, zakładał stare narciarskie gogle i siekał cebulę. I dbał o wszystko. A teraz szafka się zacina i nie ma kto naprawić. Za każdym razem, jak zapomnę i zamknę, to potem muszę się nieźle naszarpać. Dzwonię zawsze do pana, bo pan ma taki uspokajający głos. Jak odbiera ktoś inny, to odkładam słuchawkę. Zresztą pan mnie uspokaja, nawet jak pan nic nie mówi. Nawet jak pan tylko udaje, że słucha. Ta moja koleżanka zrezygnowała po jakimś czasie, bo miała dość, po ośmiu godzinach ciągłego gadania o promocjach wysiadało jej gardło. Ja pracuję teraz w liceum, na trzy czwarte etatu, ale jak się chce, to można dorobić korepetycjami, więc z kasą jest już na szczęście dużo lepiej. Tylko że tak naprawdę człowiek jest tu całkiem sam. Niby da się wieczorem gdzieś wyjść, niby pełno jest tych knajp, ale faceci albo mają na stałe wmontowane laptopy, albo całkiem jak panienki, dupka ściśnięta na mrozie, kurteczka z ceraty no logo, cekinowy żel na miniirokezie zamarza. Nie dla mnie. Już nawet myślałam, żeby się zapisać do warszawskiego aeroklubu. Matka mnie pewnie przeklnie, ale co tam. Zresztą nie musi wiedzieć. Teraz dobry spadochron kupi się już za trzy tysiące dolarów, nawet można wziąć kredyt, przy przyzwoitej pensji. Tylko że same skoki są bardzo drogie, a na jeden to się nawet nie opłaca pakować w kombinezon. Kiedyś myślałam, że jak będę starsza, to będę mogła wszystko, wie pan, że będę podróżować z różnymi fantastycznymi ludźmi po Ameryce Południowej albo na Samoa, albo wejdę bez trzymanki na Pałac Kultury, że coś będę miała z tego życia. A ta kurwa mija. Z moich dawnych marzeń o lewitacji to już, szczerze mówiąc, niewiele zostało. Marzy pan o lataniu, zamiast tego intensywnie trenuje spadanie i jeszcze się cieszy, że liznął trochę wolności. Ano. Ale cały czas wierzę w te historie o świętych, bo to są po prostu kapitalne historie. Jak chodziłam do podstawówki, to pilnowała mnie czasami pani Halinka, katechetka z parteru. Rodzice wychodzili na imprezę do znajomych z sąsiedniego bloku, a ona próbowała wciskać mi na dobranoc mocno sztukowane bajki, których sama dobrze nie pamiętała i zawsze coś myliła, i ciągle musiałam ją poprawiać. Czasami ostatecznie traciła cierpliwość i dopiero wtedy opowiadała niesamowite historie. Myślałam, że sama je wymyśla, dopóki rodzice nie dostali od niej grubej fioletowej książki z koszmarnie kiczowatą okładką, do której chyba nikt poza mną nigdy w domu nie zajrzał. Może powinien, bo to nie była żadna lekkostrawna książeczka z głupawo uśmiechniętym komiksowym aniołem w rajstopach na okładce, tylko prawie sześćset stron wypełnionych szokującymi opowieściami kompletnie nie dla dzieci. Miałam góra dziesięć lat, a przed snem czytałam krwawe życiorysy męczenników z początków chrześcijaństwa i opisy najnowszych cudów dwudziestego wieku. Wszystko uporządkowane nie według dat, tylko odpowiednich kategorii. Lewitacja. Bilokacja. Co tam jeszcze. Niewidzialność. Niewidzialność i chyba cudowna krew, wszystkiego już dokładnie nie pamiętam, w każdym razie było tego od groma, trzydzieści pięć rodzajów cudów. Wie pan, jak trudno jest oficjalnie zostać świętym? Są takie specjalne komisje, co latami zbierają dowody, robią jakieś ekspertyzy, liczą te cuda, segregują. Może i mają rację, ale dla mnie to jest trochę jak policyjne zdejmowanie odcisków palca Bożego. Ja tam wolę po prostu wierzyć, że może chociaż Darek w końcu poleciał. Kiedy do niego podbiegliśmy, nie miał żadnych obrażeń zewnętrznych. Żadnych. Spadochroniarz spada z taką prędkością, że jak jest na wysokości kilku pięter i nadal nie widać czaszy, to ma pan na ziemi sekundę na to, żeby się odwrócić i zamknąć oczy. A później nagle okazuje się, że życia panu nie starczy, żeby je z powrotem otworzyć. Kończę, bo ręka mi już ścierpła od trzymania słuchawki, to jest bardzo stary aparat, niewygodny. A poza tym nie chcę, żeby miał pan jakieś kłopoty, bo to w końcu pan powinien cały czas profesjonalnie nawijać, a ja cierpliwie słuchać i wybierać te różne promocje. No, to dziękuję panu bardzo i do usłyszenia. Zdzwonimy się (...)
Wydanie I
- Kategoria: Proza polska
- Seria wydawnicza: Linie Krajowe
- Projekt okładki: Kamil Targosz
- Skład: Robert Oleś/d2d.pl
- Data publikacji: 30 marca 2007
Okładka miękka, ze skrzydełkami
- Wymiary: 125 mm × 195 mm
- Liczba stron: 136
- ISBN: 978838975596-4
- Cena okładkowa: 12,50 zł
E-book・Zero osiemset
- ISBN: 978-83-7536-489-7
- Cena okładkowa: 21,90 zł
Inne książki tej autorki
Zobacz wszystkieInni klienci kupili również:
- Krzysztof VargaTequila
- Jul ŁyskawaPrawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców
- Joanna WilengowskaKról Warmii i Saturna
- Mira MarcinówBezmatek
- Jędrzej PasierskiKłamczuch
- Krzysztof VargaSonnenberg
- Jędrzej PasierskiCzerwony świt
- Katarzyna ArchimowiczDwie twarze Ioany
- Jędrzej PasierskiDom bez klamek
- Andrzej StasiukOsiołkiem